Nie przypominam sobie takiej sytuacji, żeby zespół polskich skoczków zajął w konkursie drużynowym Pucharu Świata ostatnie miejsce.
Powiem szczerze. Fakt ten, sam w sobie, nie oznacza dla mnie żadnego końca świata. Gdyby nie wiązał się z niczym innym, to ja traktowałbym go np. na równi z tym, że polska lekkoatletyczna sztafeta 4x163,5m odpadła w biegu eliminacyjnym na mistrzostwach Europy. Że nie ma biegów sztafetowych na takim dystansie? No nie ma. Ale, dla mnie, konkursów drużynowych w skokach narciarskich też mogłoby nie być. Więc dla mnie to ostatnie miejsce w konkursie, którego w żaden sposób i z różnych powodów nie poważam, nic nie znaczy. Chodzi natomiast o coś innego.
Wyniki uzyskane w tym konkursie są adekwatne do prezentowanej obecnie przez polskich skoczków formy. I w tym kontekście to, że przegraliśmy z Francją, drużyną będącą takim skokowym San Marino, gdzie w całym kraju trenuje ten sport tych czterech ludzi, którzy dzisiaj skakali w Kuusamo i jeszcze może czterech innych, ale tylko w niedzielę i jak nie piją akurat w pobliskiej gospodzie albo stodole, już znaczenie ma. To, że przegraliśmy z kretesem ze znajdującą się podobno w totalnym kryzysie Finlandią, gdzie związek nie ma na nic pieniędzy, a kilku zdecydowanie najlepszych zawodników jest albo poważnie kontuzjowanych albo w jakimś alkoholowym amoku, też coś znaczy. Wreszcie to, że straciliśmy prawie sto punktów do zakwalifikowanych przez polskich komentatorów, słusznie zresztą, do grupy największych przegranych początku sezonu Czechów, z których każdy skacze o dwie klasy gorzej niż w poprzednim sezonie, również bez znaczenia nie jest.
Obecny sztab szkoleniowy polskich skoczków, z trenerem Kruczkiem Łukaszem na czele, piąty kolejny rok stopuje rozwój tego sportu w naszym kraju. Polscy reprezentanci kadry A i kadry młodziezowej to niewątpliwie i bezspornie talenty dużej miary. Niektórzy z nich na miarę czołowej 10-tki świata. Duża część na miarę ciągłej bytności w seriach finałowych poszczególnych zawodów. Tymczasem, mimo tak potężnego potencjału ludzkiego i dysponowania niemałymi, szczególnie w porównaniu z innymi federacjami, środkami, „PZN-owska myśl szkoleniowa” prowadzi ich na manowce. W tym roku osiągnięto chyba jednak apogeum. Udało się bowiem „załatwić” nawet taki samorodek jak Stoch. A to już jest mistrzostwo świata. Niekwestionowane.
Mój głęboki podziw wzbudził dzisiaj imć Włodzimierz Nadredaktor, kiedy podsumowując w komentarzu niebywały początek sezonu Polaków porównał go do inauguracji sezonów 2006/07 i 2009/10 w wykonaniu Adama Małysza sugerując, że tamte inauguracje były równie nieudane, a potem było bosko i próbując szukać ewentualnych analogii.
Trzeba przyznać, że porównanie iście homeryckie. Żeby wręcz nie rzec lisowate. Po pierwsze w obu przypadkach Małysz fatalnie zaczynał z powodu wyjątkowego pecha będącego konsekwencją warunków atmosferycznych oraz niechęci Tepesa. Po drugie, co potwierdzają zresztą wyniki w następnych konkursach, Małysz był wtedy, przeciwnie do naszych obecnych reprezentantów, w wysokiej formie. I wreszcie koło Adama Małysza nie kręcił się w tym czasie ani Kruczek, ani Klimowski. Dalszego komentarza do komentarza pana Szaranowicza nie będzie.
Polskim skokom trzeba nowego zastrzyku. Podobnego do tego, który otrzymała niedawno polska piłka. I nie ma specjalnie na co czekać. Zamiatanie problemu pod dywan niczego nie załatwi.
Inne tematy w dziale Rozmaitości