Odpoczynku od sportu. W zasadzie od telewizji i internetu. No dobra. Od sportu w telewizji i internecie. Tak to wyglądało jak chodzi o mnie i miniony weekend. Po raz pierwszy od dłuższego czasu.
Okazuje się, że zyskałem ogromnie dużo. I abstrahuję od tego, że sport bierny zastąpiłem sportem w miarę czynnym chodząc trochę po górach i potem, w ramach ćwiczenia innych partii mięśniowych, dokładając do pieca na basenie.
Najbardziej zyskały moje biedne oczy. Do tego stopnia, że w poniedziałek rano, po obudzeniu się, odniosłem po raz pierwszy od dłuższego czasu wrażenie, że być może wcale ich aż tak mocno nie eksploatuję. Ale mój narząd wzroku miał z tego również inne profity. Nie musiał przekazywać do mózgu obrazów związanych z parkinsonową dwudniową „chwilówką” Trumpa na widok Sullivana, z dziwaczną impotencją Roberta w meczu z tymi których, jeśli będzie chciał, ośmieszy za trzy tygodnie, ze sprzedanego przez podopiecznych gumożuja (tak a propos to ciekawe za co, ktoś ma jakieś propozycje?) domowego meczu ligowego z klubem „wielkiego biznesmena” itp., itd.
Trzy dni to sporo. Na tyle by móc, bez żadnych zahamowań, lecieć z wywieszonym jęzorem na ostatnie frejmy Ronniego w jego marszu po kolejny, zdobyty na wyjątkowym luzie i bez żadnych trudności, tytuł mistrzowski. Bo co za dużo tego nieoglądania, to niezdrowo.
No więc zadzieram kiecę i lecę!
Inne tematy w dziale Rozmaitości