Polscy sportowcy, w masie rzecz jasna, tak jakoś mają, że najlepiej na tle innych wypadają wtedy, gdy daną dyscyplinę nawiedza kataklizm w postaci zwiększonych nalotów różnych komisji antydopingowych. Wtedy nagle okazuje się, ze nacja nasza nie jest taka nieudolna jakby wyglądało z różnych wcześniejszych zawodów na najwyższym szczeblu. Ostatnio, na przykład, zyskaliśmy mistrza świata i mistrza Europy w lekkiej atletyce. Po dobrych paru latach od tych imprez.
Nie żebym uważał, że podobnie jest w tenisie. Nie spodziewam się, że ktoś będzie cofał się w tym sporcie do historii. Tu rozumowanie moje jest dokładnie odwrotne. Idę od drugiej strony. Doskonała postawa Polaków w tegorocznym Wimledonie każe się zastanowić czy czasem nie jest to pochodną tego, że podczas Wimbledonu można się spodziewać znacznie liczniejszych i rzetelniejszych niż dotychczas kontroli. I stąd liczne kontuzje tudzież „niespodziewane” sensacyjne porażki.
Żeby było jasne. Są na pewno wyjątki, że wskażę palcem Federera. Ale wyjątki mają to do siebie, że potwierdzają tylko regułę. „Cudowne” porażki, w takiej masie, nie biorą się z niczego. Dobra. Nie nasz problem i nie o tym właściwie chciałem.
Chciałem, krótko, o Janowiczu i Kubocie. Są, jak dotąd, na tej angielskiej trawie po prostu rewelacyjni. Byłoby pięknie jakby, w braterskim pojedynku, walczyli o półfinał. I to wcale nie musi by pobożne życzenie.
Zróbcie to, chłopaki.
Inne tematy w dziale Rozmaitości