Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski
233
BLOG

Warszawska jedynka - szkoła bezbożników?

Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski Kultura Obserwuj notkę 0
O Wilhelmie Dichterze usłyszałem po raz pierwszy od Antoniego Libery. Rozmawialiśmy o jego „Madame”, gdzie opisana jest żoliborska szkoła.

– Wie Pan, ja chodziłem do „jedynki”. Czy to właśnie „jedynka”, zapytałem?

– I tak i nie, to w sumie zebrane wrażenia z trzech żoliborskich szkół, wyjaśnił Libera, Niech Pan przeczyta „Szkołę bezbożników” Dichtera, tam jest o „jedynce”...

Zabrałem się do poszukiwania książki Dichtera. Niemieckie nazwisko, powieść wydało katolickie wydawnictwo Znak... Spodziewałem się czegoś innego. Przede wszystkim „archeologii żoliborskiej szkoły”. Książki zresztą już nigdzie nie było, nakład wyczerpany. Pomału zapomniałem. Niedawno wydano w Szwecji przekład innej powieści Dichtera „Koń pana boga”, co ożywiło moje zainteresowanie autorem, ale „Konia...” po szwedzku też nie znalazłem. Praktycznie takie pozycje przechodzą tu bez większego echa, a szwedzcy Polacy, jeżeli nie zauważą okolicznościowej recenzji w „Dagens Nyheter”, to już drugi raz nie wpadną na właściwy trop. Dobrą okazją mógł być co prawda szum medialny wokół targów książki w Göteborgu. Tam miał także pojawić się Dichter, ale nie dojechał. Mieszka w Stanach od 1968 roku i zajmuje się chyba czymś poważniejszym niż pisanie. Ukończył przecież Politechnikę Warszawską, zrobił doktorat i wykładał. Autobiograficzne powieści prawdopodobnie wyczerpały jego ambicje literackie. A może się mylę?

- Choć trzymałem się blisko faktów, nie są to autobiografie w ścisłym, dokumentarnym słowa tego znaczeniu, wyjaśnia autor w jednym z wywiadów. Obie są powieściami, korzystającymi ze środków literackich do przekazania prawdy o świecie. Zmieniałem drobne realia lub nazwisko kogoś, kogo potomków nie chciałem urazić. Coś, co zdarzyło się w zimie, przenosiłem w czasie, jeśli pasowało mi umieszczenie tego epizodu w lecie. Czasem dodawałem wydedukowany detal. I tyle.

Wracając jednak do sprawy. Wydawnictwo „Znak” wydało Dichtera w jednym tomie „Konia...” i „bezbożników”. W sumie słusznie, bo to przecież jeden dramat w dwóch aktach. Prof. Jan Błoński w notce na okładce wyjaśnia nam, że książka zaczyna się jak pamiętnik, a kończy jak powieść. „Powieść której nam tak dokuczliwie brakuje”.

- Dlaczego „brakuje”? zastanowiłem się. - Czy brakuje nam powieści polskiej w ogóle, czy też powieści tego typu? Pierwszy tom, czyli „Koń pana boga” ma klimat typowy dla literatury Holocaustu. Pytanie, czy właśnie dlatego wydano to także w Szwecji jako pozycję reprezentatywną dla współczesnej literatury polskiej? Przekartkowałem książkę w poszukiwaniu „klimatu mojej jedynki”, szkoły, którą ukończył Wilhelm Dichter mniej więcej w okresie, kiedy przyszedłem na świat, a którą ja ukończyłem w roku 1969. Niewiele znalazłem, kilka wzmianek o szatni, korytarzach, sali gimnastycznej. Zresztą za moich czasów sporo się zmieniło choć widmo komunizmu nadal krążyło po korytarzach. Dyrektorka-komunistka zadała mi przygotowanie referatu o braterskiej pomocy w Czechosłowacji w roku 1968... Za moich czasów uczyła jeszcze historii i łaciny pani Liberowa, mama Antoniego. „Madame” Libery wydała mi się jednak bardziej sugestywna, bardziej literacka, ale on pisał o zakochanym uczniu w żoliborskiej szkole, podczas gdy Dichter pisze o... No właśnie.

Do lektury książki powróciłem później, już z zupełnie innymi oczekiwaniami i nadspodziewanie łatwo poddałem się narracji. Prysła początkowa nieufność, obawa przed stereotypem. Temat Holocaustu podany bez propagandowych chwytów. Mocne sceny, ale oddramatyzowane, opisane bez zbytecznych emocji. Ot choćby ta, kiedy wybrańców złego losu zagania brutalnie pałkami do wagonów policja tej samej narodowości, co „podróżni”. Kiedy już załadowano wszystkich, z ciężarówki wysiadają Niemcy i do ostatniego wagonu zamykają policjantów, aby zawieść ich w tym samym kierunku. Albo inna scena, kiedy matka Wilhelma zostawia, faktycznie porzuca chorego męża w kryjówce na strychu i rozważa, czy uciekać z synem, który ma kłopoty z chodzeniem. W końcu jednak oboje opuszczają kryjówkę, a ojciec wiesza się za chwilę na własnym krawacie. I nikt by się o tym nie dowiedział, a w każdym razie nie prędko, ale przypadek sprawia, że dom zostaje zbombardowany i odsłania wisielca na strychu...

„Wyrżnęliby nas jak świnie! Nic im nie wierzę”

Potem do Borysławia, gdzie dzieje się akcja powieści, przychodzą „dobrzy” Rosjanie i już można wyjść ze studni i z innych kryjówek i zaczynają się czasy niemal „szczęśliwe”. Komunizm zwycięża i w sumie mógłby to być radosny koniec smutnej historii. Trzeba jeszcze tylko oficerowi NKWD wskazać Polaka, który wydawał „naszych”. Potem już można wsiąść do wagonu towarowego i udać z transportem repatriantów do „swojego kraju”. Powitanie bohatera po polsku? Owszem. Na kolegów w szkole zawsze można liczyć: „Mały a już śmierdzi! Oni wszyscy śmierdzą. Czym? Gazem!” Matka małego Wilhelma nie ma też wątpliwości co do serdecznego przyjęcia w „tym kraju”: „Wyrżnęliby nas jak świnie! Nic im nie wierzę”.

Oczywiście są jeszcze Rosjanie, którzy nie mają do końca zaufania do Polaków, więc wolą ufać innym. A jeżeli ci inni opowiadają się za komunizmem i postępem społecznym, to droga kariery stoi dla nich otworem. Michał, przybrany ojciec Wilhelma, wkracza na tę drogę śmiało, z pełną ufnością. Chce do Warszawy, choć jego żona, matka Wilhelma „chce z Polski”. Nie trzeba się jednak obawiać. Partia pomoże. Michał był podczas wojny w Rosji i dobrze to rozumie. Wie, co partia potrafi... Polskie sentymenty są mu obce, zresztą sentymenty w ogóle. A klimat w nowym kraju jest proletariacki, dialektyczny. Referendum? Jasne, że trzy razy tak, ktoś to zresztą sprytnie wymyślił, że właściwie nie da się inaczej odpowiedzieć...Tych, których się nie przekona, to się przymknie. A Lwów? Lwów jest przecież ukraiński! Znajomy Rosjanin pyta bohatera:

- A ty mołodiec? Jesteś z nami czy przeciwko nam?

- On dyrygował chórem na pierwszego maja – powiedziała matka.

- Prawilno! Znaczit z nami!

Ta opowieść o „szczęśliwym zakończeniu”, a właściwie jej pierwszy tom, kończy się rozdziałem „Przy władzy”. Cała rodzina trafia do Warszawy i do kręgów nowej, uprzywilejowanej elity - służbowych samochodów, sklepów za żółtymi firankami. I tak mogliby żyć długo i szczęśliwie, ale...

Materializm dialektyczny ma odpowiedź na wszystkie pytania

I tu zaczyna się tom drugi, czyli „Szkoła bezbożników”. Bohater ten sam. Historii ciąg dalszy. Dobrze napisany, dobrze opowiedziany. Czasy jednak inne i sytuacja bohaterów inna. Z prześladowanych stają się warstwą panującą w nowej Polsce, gdzie właściwie nikt ich nie chce. I oni dobrze o tym wiedzą. Mają jednak nadzieję, że utrzymają się jak najdłużej. A jeżeli nie, to wyjadą. Na razie budują komunizm i wygłaszają slogany. Wilhelm też. Jego przybrany Ojciec buduje nową ekonomię razem z Mincem.

- Był uczciwym człowiekiem, wspomina Dichter. Z wykształcenia inżynier chemik, szybko awansował i w końcu został wiceministrem w Ministerstwie Handlu Zagranicznego. Materialnie powodziło się nam bardzo dobrze. Powstała sytuacja dość dziwna: pochłonięty pracą ojciec (zawsze nazywałem go "ojcem") uważał, że antysemityzm to znikające resztki starego, matka zaś, choć korzystała z możliwości materialnych, jakie dawała jej przynależność do elity władzy, powtarzała, że nasza noga nie powinna tutaj postać. A w marcu czekały ojca rozmaite szykany.

Wilhelm chodzi do szkoły RTPD nr 1 (Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci) na warszawskim Żoliborzu, bo to jedyna szkoła, gdzie nie wypominają mu jego pochodzenia, gdzie panuje właściwy, proletariacki klimat, gdzie wychowuje się awangardę klasy robotniczej. Wstępuje do Czerwonego Harcerstwa i wygłasza pogadanki o wyższości komunizmu i konieczności dziejowej. Materializm dialektyczny ma odpowiedź na wszystkie pytania. Czasem dziwi naszego bohatera, że to takie proste, dziwi go dystans własnej matki, która nie bardzo w to wszystko wierzy i widzi zagrożenia. I ma rację. Czasem śni mu się husaria i inne obrazy z historii Polski. Czuje się Polakiem, stara się sam siebie przekonać, że jest Polakiem. Niekiedy mu to się nawet udaje, bo teraz już nikt za nim nie krzyczy: „Ruski sługus, komunista, do Palestyny”! Na razie jest dobrze, nie ma prześladowań, nie trzeba się ukrywać, nikt nikogo nie wyrzuca... Jak długo będzie dobrze? Jak długo będzie można z tego korzystać?

- W 1968 roku (...) nie spotkało mnie nic złego, wspomina Dichter. Nikt mnie nie wyrzucał, nie poniżał ani nie obrażał. Moje dzieci miały niemiłe przeżycia, ale - powiedziałbym - na niewielką skalę. Zachowywałem się pasywnie, nie chcąc ściągnąć sobie kłopotów na głowę. Pewnego dnia jednak moja żona zapytała mnie: "Twoich studentów biją na ulicy, a ty nic? Inni protestują, a ty?" Po tej rozmowie napisałem list z protestem i oddałem go razem z legitymacją partyjną.

„Nienawiść, pogarda, kłamstwo – przez tyle lat, by przeżyć i być czystym. Ale tego nie da się przeżyć i być czystym. Kto da świadectwo tym czasom? Kto zapisze? Bo przecież nikt z nas: za długo tu żyliśmy, za głęboko wchłonęliśmy tę epokę, zbyt jej wierni, aby móc o niej powiedzieć prawdę”. Takie motto pióra Bronisława Maja jest na początku „Szkoły bezbożników”. Właściwie powinno być na końcu, bo dopiero po ukończeniu lektury zaczyna pasować do całości, zaczynamy rozumieć, co autor chciał powiedzieć. Zaczynamy rozumieć, czy też tylko nam się tak wydaje? Może jego opowieścią chcemy wytłumaczyć naszą wersję?

Czy Dichterowi udało się powiedzieć prawdę o tych czasach? Chyba tak, choć ktoś pewnie powie, że to prawda jednej grupy, jednej orientacji. „Szkoła bezbożników” zapowiada wydarzenia marcowe, pokazuje dlaczego później stało się tak, a nie inaczej. Nie wiem, czy autor miał taki zamiar, ale tak mu to wyszło. Dichter nie stawia kropki nad „i”. Czuje się pewien niedosyt, jakby brakowało trzeciej części, ale może już nie trzeba pisać nic więcej? Dla mnie to w każdym razie jest książka o marcu 1968, choć narracja kończy się na początku lat 50-tych. Pamiętam taką piosenkę, w której wspomina się marcowych emigrantów opuszczających Polskę z Dworca Gdańskiego w Warszawie. Szkoła bezbożników była na ulicy Felińskiego na Żoliborzu, tylko jeden przystanek od Dworca Gdańskiego. Ironia losu?


Wilhelm Dichter “Koń pana boga/Szkoła bezbożników”,  Wyd. Znak, Kraków 2003. ISBN 83-240-0351-7


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura