Uświadomiłam sobie, że w tym roku będzie 15 lat, odkąd pierwszy raz w życiu wyjechałam na międzynarodową pielgrzymkę. To był maj w 2004 roku, pielgrzymka była organizowana trochę na szybko i nie miała ogromnych rozmiarów, nie było też tam spotkania z papieżem, tylko z inicjatorami Drogi Neokatechumenalnej – Kiko Argüello, Carmen Hernández i ojcem Mario Pezzi. Jechaliśmy przez Niemcy, z jednym noclegiem w Belgii, do Holandii, do Amsterdamu. Spotkanie było na bardzo znanym stadionie Ajaxu. Byłam tym wszystkim szalenie przejęta. Byłam jeszcze dzieciakiem, we wspólnocie od niedawna, na pielgrzymce takiego rozmiaru pierwszy raz, bez żadnej „bratniej duszy”, prawie wszyscy ludzie, choć młodzi, to jednak trochę starsi i mi nie znani, a ja nie miałam łatwości w zawieraniu kontaktów i wciąganiu się w towarzystwo. Do tego to zadanie: ewangelizacja. Gitara na plecach, śpiew na ustach, z ogromną barierą językową, średnią znajomością języka niemieckiego, właściwie żadną francuskiego czy włoskiego.
Ale ten Duch, ta atmosfera! Trudności nie miały znaczenia. Poczucie samotności też nie. Chodziło o coś więcej. Wtedy pierwszy raz usłyszałam Carmen, która do dziś jest dla mnie bardzo ważną postacią. Zmarła dwa lata temu, a ja mam wrażenie, że mnie prowadzi i wspiera. Myślę, że mam podobne do niej cechy charakteru – pewną buntowniczość w sobie, niezgodę na narzucanie czegoś, czego sama bym nie akceptowała, a równocześnie oddanie całego życia Bogu… Nie mogłam się doczekać jej wypowiedzi. Była tak wyjątkowa. Mówiła o wszystkim naraz, o wspaniałości Bożego stworzenia, o ogromnym znaczeniu kobiety, o zagrożeniach płynących ze świata. Nazywała rzeczy po imieniu. I jak zwykle nie starczyło jej czasu, żeby opowiedzieć całą wielkość Boga. Zachwyciła mnie.
Wszystko mnie tam zachwycało i onieśmielało naraz. To nie było spotkanie światowe, zjechała się młodzież z Europy, ale już wtedy odkryłam, że każdy człowiek jest ważny i wspaniały. Że przy całej różnorodności jesteśmy podobni i nawet bez języka możemy się porozumieć. Możemy współdziałać. Możemy czynić lepszym nasz kawałek świata.
Rok później pojechałam na Światowe Dni Młodzieży do Kolonii. To było jeszcze bardziej przejmujące przeżycie. Przez kilka dni byłam zanurzona w tyglu narodów, twarzy, odcieni skóry, języków wszelakich, zachowań przeróżnych. A przecież każdy z nas miał wspólny cel, powód, żeby tam być: spotkanie z papieżem i z Jezusem. Spotkanie, które zmienia życie na zawsze…
Światowe Dni Młodzieży oraz organizowane między nimi bardziej lokalne dni stały się moją pasją. Moje starsze rodzeństwo było w Paryżu i w Toronto, rodzice w Rzymie w roku jubileuszowym. Jak w końcu dorosłam, to chciałam sama być na każdych następnych. W 2007 pojechałam do Włoch, do Loreto. A potem zabrakło mi zapału na wyjazd do Sydney. Ja tak naprawdę nie lubię podróżować, tak dalekie odległości i zupełnie inny klimat raczej mnie odstręczają, niż zachęcają. Na Sydney 2008 byłam w Warszawie. I nawet popełniłam o tym notkę, o której całkiem zapomniałam... Link do niej tutaj. Miał być widok na piękny wschód słońca nad Wisłą, a było mgliście i szaro. Trudno! Nie narzekaliśmy na nic :). Z każdego z tych spotkań modlitewnych mam ważne wspomnienia, one mnie rozwijały i kształtowały, pomagały w danym momencie życia. A czasem były istnymi kamieniami milowymi, jak pielgrzymka w 2011 r. do Madrytu. Opisywałam ją nawet, jeśli ktoś chciałby zajrzeć do tamtych wspomnień, to można przeczytać je tutaj. To był bardzo wyjątkowy czas. Bardzo specjalny. Bardzo druzgoczący – żeby potem widzieć, jak wszystko składa się na nowo, w lepszy sposób.
Rio de Janeiro było dla mnie stanowczo za daleko. No i nie byłoby łatwo uzbierać na bilet, żeby tam polecieć. Zrezygnowałam. W nagrodę następne ŚDM dostałam pod nosem – u nas, w Krakowie :). Zabawne, ale w tamtym czasie nie byłam w Krakowie ani przez chwilę. Samo spotkanie było w Brzegach, wsi nieco pod miastem, a myśmy z noclegu dojeżdżali bardziej z daleka. I nawet na chwilę nie zajrzeliśmy do miasta, żeby coś zwiedzić. Byliśmy pielgrzymami przy okazji, bo głównie byliśmy gospodarzami. Zaraz po Mszy i spotkaniu z inicjatorami Drogi wracaliśmy do Warszawy, żeby zająć się naszymi gośćmi – pielgrzymami z całego świata, którzy nocowali u nas, zwiedzali Warszawę i wracali do swoich dalekich krajów tydzień-dwa później… Te przeżycia i zmagania też opisałam – tutaj.
Gdy dowiedziałam się o następnej edycji ŚDM w Panamie, to mimo tych przerażających dla mnie ciepłych krajów miałam w sobie małą nadzieję, że może się uda. To byłaby pielgrzymka inna niż wszystkie: pierwsza razem z mężem. Gdzieś w tle była przy tym myśl: a jeśli będę już w ciąży? Jak znieść taką podróż, wszelkie możliwe przeciwności, godziny w samolocie, autokarze, pieszo, w upale, z bagażem na plecach? Ja prychałam z niedowierzaniem, że o ciążę to wcale nie tak łatwo. Ale w naszych rozważaniach do etapu organizacji wyjazdu nie dotarliśmy. I, jak się okazało, słusznie, bo jestem w ciąży…
Hasło tegorocznych ŚDM w Panamie brzmi: Oto ja, służebnica pańska, niech mi się stanie według Słowa twego. Jako że rozważania na temat naszego udziału w tej pielgrzymce utknęły na samym początku, to nawet… nie zainteresowałam się tym zbytnio. Odkryłam to dziś, słuchając oficjalnego hymnu ŚDM 2019 i mnie zamurowało. Te słowa…
Te słowa półtora roku temu odmieniły moje życie. Jestem o tym przekonana. Nieraz towarzyszyły mi w życiu, ale chyba nigdy nie modliłam się nimi tak żarliwie, jak 15 sierpnia 2017 roku w kościele św. Urszuli Ledóchowskiej w Gdańsku. To był prawdziwy punkt zwrotny w moim życiu, chociaż wtedy o tym nie wiedziałam jeszcze. Te szalone wydarzenia też już chyba opisałam… Tutaj. Wtedy właśnie tę modlitwę mówiłam z głębi serca i Pan Bóg wziął ją na serio. To był moment, gdy oddałam mu swoje życie bez reszty. A on wziął to moje życie, wywrócił do góry nogami i zaczął robić w nim cuda, które mi się w głowie nigdy nie mieściły. Wszystkie rzeczy, które zdawały mi się niemożliwe: najlepszy dla mnie mężczyzna tu na ziemi, ślub z nim, wspólne życie. A teraz czekamy na dziecko. W swoim ludzkim powątpiewaniu myślałam, że będziemy musieli długo się starać, nie wiadomo ile terapii przejść, ale Pan Bóg urządził to po swojemu. Potrzebował pół roku i zrobił swoje. On wie lepiej niż lekarze. Jest ponad to ;). On umie.
Te słowa przypominają mi, kto jest w moim życiu – teraz już naszym życiu – najważniejszy. A dlaczego właśnie On? To proste: bo On najbardziej kocha. Komu innemu oddać życie, jak nie samej Miłości? Z mojego doświadczenia tych wszystkich lat, z mojego przeżywania cudu za cudem wynika wprost, że warto. Nie piszę tego dlatego, że mi się tak wydaje, że to jakaś teoria, że ktoś mi powiedział.
Piszę to, bo przeżyłam i przeżywam to na własnej skórze.
Niech mi się stanie według Słowa twego.
(Łk 1, 38)
Czemu zgnębiona jesteś, duszo moja, i czemu trwożysz się we mnie?
Ufaj Bogu, bo jeszcze wysławiać Go będę: On zbawieniem mojego oblicza i moim Bogiem!
(Ps 42, 12)
Komentarze