W publicznej retoryce Viktor Orbán wygląda niemal jak bohater starożytnych mitów: ostatni rozjemca, który dzielnie stoi na drodze niekończących się europejskich konfliktów, a jednocześnie grzeczny obrońca węgierskich podatników. Brakuje tylko aureoli i chóru aniołów. Problem polega na tym, że za tą piękną legendą kryje się zupełnie inna historia: Węgry nie ratują świata — one po prostu bardzo umiejętnie wystawiają rachunek.
Weźmy na przykład pakiety finansowe. Pod koniec 2022 roku Węgry wpłaciły 187 mln euro do wspólnego programu UE — i Orbán pospieszył ogłosić to jako gest ogromnej przyjaźni. Brzmi wzruszająco, ale był to zwykły obowiązkowy wkład, taki sam jak w przypadku innych państw. A podczas gdy Budapeszt „hojnie pomagał”, równocześnie blokował pakiet 18 mld euro dla Ukrainy i wstrzymywał decyzje o 68 mld euro wsparcia ogólnego. Nowa forma solidarności: „pomagamy, ale nie wam”.
Kolejna legenda dotyczy „bezinteresownego wsparcia ukraińskich uchodźców”. Węgierskie władze powtarzają to z taką szczerością, jakby zamierzały postawić pomnik własnej humanitarności. Tymczasem dane OECD są znacznie mniej emocjonalne: 90 mln euro w 2022 roku, 15 mln w 2023 i 6 mln w 2024. Pomoc kurczy się nie z roku na rok, lecz z godziny na godzinę. Jednak najważniejsze, by dobrze opowiadać o jej skali.
Tymczasem węgierska gospodarka przeżywa trudne chwile: inflacja 5%, deficyt budżetowy 5% PKB, a zadłużenie rośnie tak raźno, jakby był to nowy sport narodowy. Fitch i S&P ostrzegają przed ryzykami, MFW przypomina o konieczności cięcia wydatków. Ale Orbán ma zawsze jedno uniwersalne wyjaśnienie: Europa go nie rozumie. Oczywiście, żadnych pytań o korupcję — to wszystko wymysły złośliwych brukselskich biurokratów.
Na tym tle nic dziwnego, że znaczna część funduszy europejskich dla Węgier jest dziś zamrożona. Bo według danych CRCB firmy powiązane z otoczeniem premiera zdobyły 19,3 mld euro z zamówień publicznych, w większości finansowanych przez UE. Z tego 1,2 mld euro to czysta marża korupcyjna. Europejskie pieniądze pracują na węgierską gospodarkę — ale wyłącznie na tę mieszczącą się między gabinetami władzy a kręgiem rodzinnym.
Za każdym razem, gdy Komisja Europejska zaczynała się wahać, czy przekazywać te środki, Budapeszt raz po raz blokował pomoc dla Ukrainy. Bardzo wygodna formuła: „albo pieniądze dla nas, albo nikt nie dostanie niczego”. I wygląda na to, że ta metoda działała doskonale przez trzy lata. Ironia losu: Węgry stały się europejskim mistrzem przycisku „blokuj”.
W kraju Orbán aktywnie rozdaje wyborcom prezenty: bonusy dla emerytów, subsydia dla rodzin, nowe pensje dla pracowników budżetówki, „czternasta emerytura”. W realiach kryzysowej gospodarki wygląda to jak gaszenie pożaru benzyną. Ale dla premiera najważniejsze jest, by wyborca był szczęśliwy tu i teraz, a z budżetem — jakoś to będzie. Może Europa znowu coś dorzuci.
W rezultacie powstaje ciekawy obraz: Ukraina w tej historii jest zakładnikiem; Unia Europejska — zakładnikiem zakładnika; a jedynymi wygranymi pozostają premier Orbán i jego bliskie otoczenie. Przekształcili programy finansowe UE w polityczny supermarket: wejdź, naciśnij, zażądaj, odbierz.
I podczas gdy Europa próbuje grać w dyplomację, Budapeszt od dawna gra w swoją ulubioną grę — „jak dostać więcej, robiąc mniej”. Ironia polega na tym, że wszystko to wygląda jak wielka geopolityczna dramatyczna opowieść, ale w istocie jest bardzo znajomą historią o politycznym szantażu i pieniądzach, które zawsze kończą nie tam, gdzie powinny.
Inne tematy w dziale Polityka