...Nie widzę sensu uczenia się czegoś, w co nie wierzę...
Jest dla mnie nie do przyjęcia, że pomimo iż w Konstytucji państwa zapisane są słowa o wolności światopoglądowej, to niejako pod stołem państwo to sankcjonuje regularną religijną indoktrynację. Zgodzę się oczywiście, że prawdziwym cudem będzie znaleźć jakiegokolwiek czynnego katolika, który przyzna, że swój profil światopoglądowy zawdzięcza indoktrynacji, nie ma za to najmniejszego problemu usłyszeć głosy tych, którzy swój światopogląd, polegający z grubsza na daleko posuniętym sceptycyzmie do jakichkolwiek wymyślonych przez człowieka ideologii, zawdzięczają w dużej mierze właśnie indoktrynacji religijnej.
Maksymalnie problem upraszczając, rzecz zatem tylko w dogadaniu się tych, którzy indoktrynacji nie dostrzegają, z tymi, którzy jej sami nieraz osobiście namacalnie doświadczają. Co jest oczywiście teoretycznie jak i praktycznie absolutnie niemożliwe. Dopóki lobby religijne będzie w większości, dopóty lobby optujące za rzeczywistą wolnością światopoglądową będzie traktowane jako nie mający takich samych jak katolicy praw natręt.
Nie powinno być natomiast sporu, że o przyszłości religii zadecyduje m.in. samonarzucającą się wręcz kwestia, czy wiary da się nauczyć. I to odpowiedź na to pytanie bezwzględnie zweryfikuje potrzebę religii w szkołach.
Katolicy zawsze i chętnie przyznają, że wiarę wynoszą z domu. Zaraz potem spotykają ją w kościele. Po co więc pchają ją i do szkoły? Bo za słabo z domu wynieśli, a z kościoła za mało? A w szkole da się to wszystko jakoś rzutem rozpaczy odkręcić?
Sprawa jest prosta. Lud będzie chciał indoktrynacji, będzie ją miał. Jeśli natomiast zwyczajnie nie będzie jej chcieć, to znaczy, że nie da się człowieka w XXI wieku tak łatwo wiary nauczyć. Czyli mówiąc wprost, zindoktrynować.
Inne tematy w dziale Polityka