Nie ulega wątpliwości, ze konflikt zbrojny na Ukrainie Polaków podzielił i to kto wie czy nie bardziej niż wojna polskich "Hutu" z polskimi "Tutsi", czyli PiS z antyPiS, lub bitwy covidian z "antyszczepionkowcami". Onucyzm pojawił się w tym samym dniu, w którym Rosja rozpoczęła "operację specjalną" na Ukrainie, grzebiąc - także w trybie jednodniowym - pandemię "straszliwego" wirusa, dla którego zamknięto nawet lasy. Onucyzm pojawić się musiał, bo od początku wojny w polskich mediach oficjalnych nie ukazał się ani jeden artykuł polemizujący z ogólną linią proukraińskiej i antyrosyjskiej propagandy. A jeżeli się nawet ukazał, to tylko jako przykład "kremlowskiej agentury" - co z automatu powodowało wylew szamba na autora publikacji (patrz choćby red. Warzecha). Media wręcz promowały lżenie, poniżanie i debilne insynuacje pod adresem wszystkich tych, którzy mieli inne zdanie, niż przyjęta linia propagandowa. Lub tylko zadawali pytania. "Ruskie onuce" odgryzały się równie niewyszukanymi epitetami: banderowiec, sługa bandersynów itp. To jednak równowagi nie dawało, a wręcz przeciwnie: zapanowała - i to bardzo wyraźnie było widać - dyktatura mniejszości. Krzyczącej, opętanej amokiem mniejszości, która miał jeden żelazny argument: nie jesteś z nami, to jesteś ruską onucą i agentem Putina. Jak mantrę powtarzali slogany oficjalnej propagandy, nie siląc się nawet na miligram własnych przemyśleń i wejrzenia z szerszej perspektywy, niż czubek własnego nosa. Radykalizowanie się obydwu stron przyniosło także skutek w postaci - horrendum! - kibicowaniu w tej wojnie stronie rosyjskiej.
Ciekawe jest to, że nikt dotąd nie zajął się fenomenem wyjątkowej jednomyślności polskiej klasy politycznej wobec wojny na Ukrainie. Od lewa do prawa, od Kaczyńskiego po Biedronia, twa licytacja kto jest bardziej proukraiński, a kto bardziej antyrosyjski - co z czasem przybrało formę wręcz kabaretowej komedii. Poważną debatę, która powinna być jak najbardziej naturalną konsekwencją wojny za wschodnią granicą Polski, zastąpił festiwal emocji, haseł i sloganów - przy tragikomicznym kopiuj/wklej tego, co produkowała ukraińska propaganda wojenna. Rzecz jasna, ten kabaret zszedł na niższe poziomy i spowodował istny wysyp zradykalizowanej i rozemocjonowanej gawiedzi, która dzień bez słownej agresji wobec Rosji, bez wytropienia i "zhejtowania" jakieś "ruskiej onucy" uważała za dzień stracony. Ale ów fenomen tej jakże tępej i w swojej istocie samobójczej jednomyślności pokazuje, jak niewiele znaczy obecnie faktyczna obrona tego, co składa się na polski interes narodowy. Pytania o radykalną dekompozycję narodowościową i tworzenie państwa dwunarodowego, pytania o plan "B" na wypadek klęski Ukrainy i wycofania się Amerykanów z tej krwawej "proxy war" to "onucyzm", zatem pytającego trzeba zgnoić i wyrzucić poza nawias społeczeństwa. Tymczasem, w takiej atmosferze - o stworzenie której niewątpliwie rządzącym chodziło i chodzi - władza podejmuje decyzje, których skutki będą miały charakter dalekosiężny i nieodwracalny. Taka polityka faktów dokonanych, będących konsekwencją wojny na Ukrainie, jest jawnym - ba, jest zamordystycznym - lekceważeniem społeczeństwa w rozstrzyganiu żywotnych spraw o znaczeniu ustrojowym. Jest czymś niewiarygodnie płytkim i infantylnym opieranie całej polskiej polityki na dogmacie walki Ukraińców ze "wspólnym" wrogiem jakim jest Rosja, która rzekomo szykuje się do agresji na Polskę. Taki przyjął się dogmat i ów dogmat w prostej konsekwencji prowadzi do wniosku, że Ukraina walczy o polską wolność i "osłabia" potencjalnego agresora. Tak brzmi codzienna "modlitwa" rusofoba i "banderowca".
Chociaż ten stan powoli, chociaż z ogromnym oporem materii, przemija, bo ludzi bardziej interesuje zawartość portfeli i pompa na stacjach paliw, niż kijowski dziad proszalny i jego wieczne, coraz bardziej bezczelne żądania pieniędzy, broni i pełnoskalowej wojny, to ten dogmat z powodzeniem funkcjonuje i podsyca rusofobiczną paranoję. Ale - jeżeli zapytać, lub podjąć próbę poszukania w mediach konkretów - nikt nie potrafi odpowiedzieć po co i jak Rosja miałaby zaatakować Polskę i na czym niby "osłabienie Rosji" miałoby polegać. Pomijając już, że Rosja na wojnie ewidentnie się wzbogaciła, zbudowała silne relacje w ramach BRICS, zacieśnia swoje interesy w Afryce a przede wszystkim pozbyła się militarnego złomu i ma armię, która jak żadna inna armia świata zdobyła doświadczenie bojem, mówienie o "osłabianiu" państwa, które właściwie w 100% jest samowystarczalne, jest bredzeniem chorego w malignie. Owszem, Rosja jest słaba, ale nie z powodu "osłabiania" jej przez Ukraińców (czy też, idąc dalej, przez Amerykanów), ale przez postsowiecki, niereformowalny system korupcji, zarządzania, dystrybucji i redystrybucji środków, skostniały system polityczny, obszary zacofania cywilizacyjnego itd... Czyli stan znamy powszechnie od wielu, wielu lat - nic nowego. Ale to mimo wszystko mocarstwo i doprawdy warto o tym pamiętać, bo niedocenianie Rosji: ba, lekceważenie i podszyte głupkowatymi szyderstwami twierdzenia, to wielki błąd mający kapitalne znaczenie w pojmowaniu interesu i polskiej racji stanu.
Fakty są takie, że Polska nie ma żadnej wojny z Rosją. Rosja nie napadła Polski i raczej nie takiego zamiaru, bo zwyczajnie jest to zupełnie sprzeczne z jej interesami. Tylko propagandziści, którym zależy na mieszaniu w polskim tyglu uważają inaczej, ale te słowa w świetle faktów warte są funta kłaków i nie mają żadnego pokrycia nawet w political fiction. Chyba, że za mocno rozdrażnimy niedźwiedzia - wtedy wszystko jest możliwe. Póki co jednak, żaden Polak nie musi brać udziału w innej wojnie (co nie daj Boże) niż w obronnej. Obrona Ojczyzny jest obowiązkiem każdego Polaka, ale chodzi o własną Ojczyznę, nie o obce państwo, które było, jest i będzie nieprzyjazne, czy wręcz wrogie dla "Lachów". Dowodów jest na to całe mnóstwo, a ostanie "wyczyny" kijowskiej ekipy wobec Polski mówią same za siebie. Oczywiście trudno zaprzeczyć słuszności tezy, że jeżeli bliski sojusz z Ukrainą mógłby dać Polsce zupełnie inną, silną pozycję w Europie, to grzechem byłoby nie spróbować, ale gdzieś w tle wybrzmiewają słowa byłego doradcy Żelenskiego, Ołeksija Arestowycza, o podległej roli Polski wobec Ukrainy. Do tanga - jak w słowach piosenki - trzeba dwojga, a tu wyraźnie widać, że pójść w tango chcemy tylko my.
W wojnie "banderowców" z "ruskimi onucami" zaginął wątek najważniejszy: interes Polski. Definiowany przez obydwie strony zupełnie odmiennie, uniemożliwia jakiekolwiek porozumienie. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że komuś na takiej właśnie sytuacji bardzo zależało. Gdyby jednak wyłączyć medialną sieczkę, rzecz miałaby się zupełnie inaczej. To, że przez 8 lat tragedia wschodniej Ukrainy nie była obecna na agendzie politycznego życia i nie była dyżurnym newsem w przekazie medialnym, nie znaczy przecież, że nie miało miejsca wszystko to, co się tam działo i że nie miały miejsca ciche, tajemne, kuluarowe knucie, układanie scenariuszy w zaciszu agenturalnych gabinetów wojennych podżegaczy. Jako "dyplomowana" ruska onuca od dawna zalecam "dyplomowanym" rusofom i płaczkom powtarzającym mantrę, że to Rosja napadła na Ukrainę, żeby zapoznali się z bogatą dokumentacją zarówno dotyczącą powstania Ukrainy jako państwa, jak i wszystkich gwarancji, jakie Zachód w kwestii ukraińskiej dał Rosji. Nabyta w ten sposób wiedza, diametralnie zmienia perspektywę, przy czym nie chodzi o to, żeby Rosję w jakikolwiek sposób usprawiedliwiać, ale żeby zrozumieć całościowy kontekst sytuacyjny. Od dawna też powtarzam, że ofiary wojny - zwłaszcza dzieci, czy to ukraińskie, rosyjskie, donbaskie lub (w innej wojnie) syryjskie), pozostają niewinnymi ofiarami. Nie można mówić zatem, że "Rosjanie mordują dzieci", a Ukraińcy czy Amerykanie walczą o "wartości", a te dzieci to tak - no trudno - przy okazji.
Zresztą racje tych dwóch postsowieckich państw nie powinny nas obchodzić w ogóle. Powinno nas jedynie obchodzić, że jedni i drudzy przez całe długie dziesięciolecia stanowili jeden naród. Naród sowiecki. Naród zbrodniczy, imperialny, bez skrupułów eksterminujący resztki polskiej elity międzywojennej, która cudem przetrwała niemieckie piekło okupacji. Naród, który splugawił dziedzictwo Rosji carów, stworzył komunistyczne państwo - potwora, w wyniku rozpadu którego powstała putinowska Rosja i sztuczne, postsowieckie państwo - Ukraina. Twór bez tradycji, bez historii, skazany na duszenie się w pajęczynie obrzydliwie bogatych oligarchów, z historycznymi "bohaterami", przy których oprawcy z ekipy Hitlera jawią się niczym anioły dobroci. Z zachowanymi i pieczołowicie pielęgnowanymi tradycjami nazistowskich Niemiec.
Również w tym aspekcie nie jest tak, że gdy się czegoś nie pokaże, o czymś nie mówi, to tego nie ma. Nie ta doba, nie te czasy. Niektórzy ludzie śledzą, czytają, docierają, widzą i wiedzą nie jedynie to, co im propaganda widzieć i wiedzieć nakaże, wyodrębni i pozwoli. Orientują się i weryfikują. Weryfikują i wnioskują. Wnioskują i wyrabiają swoje zdanie odrębne. Wyrabiają zdanie i zajmują stanowiska wygłaszając je niekiedy publicznie. Taki przywilej ludzi myślących samodzielnie. I mają do tego przywileju prawo. Prawo to obejmuje także zaprzeczanie "ambasadorom żywotnych interesów Ukrainy”, piewcom ”racji stanu Ukrainy" - a tak naprawdę kapciowym zatrudnionych dla ochrony interesów USA, bo jak pisał Tuwim: Twoja jest krew, a ich jest nafta! Od stolicy do stolicy zawołaj broniąc swej krwawicy: "Bujać – to my, panowie szlachta!
Wiem, że to nie jest możliwe, ale polską wojnę "banderowców" z "ruskimi onucami" powinniśmy natychmiast zakończyć! Z oczywistych powodów!
Inne tematy w dziale Polityka