Epicki rozmach, plejada popularnych nazwisk, trójwymiarowe obrazy. I ostatni chyba dziewiczy temat w naszej historii nietknięty dotąd ręką filmowca. Szkoda, że superprodukcja Jerzego Hoffmana nie zaspokoi raczej oczekiwań Polaków.
Polską premierę filmu „1920. Bitwa Warszawska” poprzedziła nie tylko premiera światowa, lecz również zręcznie dozowane newsy oraz profesjonalna kampania reklamowa. To wzmaga ciekawość widza, ale i stawia dodatkowe wyzwania. Jeśli idzie o efekty, pierwszy polski film fabularny zrealizowany w modnej dziś technice stereografii, zwanej potocznie 3D, łatwo pewnie sprosta konkurencji „Conana Barbarzyńcy” czy trójwymiarowej wersji „Trzech muszkieterów”. Pytanie, czy powinien w ogóle rywalizować z takimi produkcjami.
Przemilczane zwycięstwo nad Rosją
Zwycięstwo nad bolszewikami na przedpolach Warszawy w sierpniu roku 1920 nazwano osiemnastą rozstrzygającą bitwą w dziejach świata. Taka ocena polskiego sukcesu, osiągniętego dzięki przemyślnemu kontruderzeniu znad Wieprza, nie jest rezultatem żadnej narodowej megalomanii, lecz przeciwnie – chłodną konstatacją lorda D’Abernon, brytyjskiego polityka i dyplomaty. A śmiertelne poczucie zagrożenia, później ogromna radość – uczucia, jakich doświadczyło ówczesne pokolenie naszych przodków, wynikały z trzeźwej oceny sytuacji. Zdolność polskiego państwa, odradzającego się dopiero po przeszło stuleciu zaborów, do skutecznego odparcia sowieckiej nawały zasługuje na podziw i wdzięczność. Nic dziwnego, że propaganda PRL starała się tamto zwycięstwo wymazać z naszej zbiorowej pamięci.
Polacy, którzy po roku 1989 nadal byli poddawani ideologicznej tresurze, według recepty: „zniszczyć ich dumę, zabić patriotyzm”, dziś w obliczu smoleńskiej tragedii oraz zagrożeń związanych z sytuacją globalną, tym bardziej potrzebują wzmocnienia swojej duchowej kondycji. I chyba w całej zeszłowiecznej historii nie ma lepszego spoiwa dla naszej narodowej tożsamości niż zwycięska wojna z Rosją Sowiecką czy solidarnościowy zryw z 1980 roku. Chwała więc Jerzemu Hoffmanowi, że sięgnął po dziewiczy temat. Szkoda tylko, że do końca mu nie zaufał.
Bogate środki, umiarkowane rezultaty
Reżyser, który lubi rozległe plany, panoramiczny ekran, efektowną batalistykę oraz ciżbę statystów, zgromadził przy tej superprodukcji ekipę realizatorów z najwyższej półki, niekwestionowanych profesjonalistów. Zdjęcia robił Sławomir Idziak, od „Helikoptera w ogniu” zaliczany do światowej czołówki operatorów, muzykę napisał Krzesimir Dębski, o choreografię zadbał Janusz Józefowicz. Grupy rekonstrukcyjne, specjaliści od woltyżerki, najlepsi kaskaderzy, charakteryzatorzy. Do tego cała plejada aktorów: Borys Szyc, Natasza Urbańska, Daniel Olbrychski, Bogusław Linda, Adam Ferency… Ale także Stanisława Celińska, Grażyna Szapołowska, Ewa Wencel, Ewa Wiśniewska, Jerzy Bończak, Aleksandr Domogarow, Józef Duriasz, Marian Dziędziel, Krzysztof Globisz, Jacek Poniedziałek, Wojciech Pszoniak, Andrzej Strzelecki, Wiktor Zborowski, Michał Żebrowski, by poprzestać na najbardziej znanych i popularnych nazwiskach.
Dlaczego tak wielki rozmach realizacyjny przyniósł jednak dość umiarkowane rezultaty? Dlaczego, oglądając wizualny przepych towarzyszący opowieści o losach lewicującego poety-ułana, który swój los związał z artystką teatrzyku rewiowego, właściwie nie czujemy ani grozy tamtych dni, ani nie przeżywamy euforii zwycięstwa? Oczywiście, emocji cząstkowych, niesionych przez dynamiczne, drapieżne (dające iluzję przestrzenności) sceny batalistyczne, z pewnością nie zabraknie. Kunszt operatora w ustawianiu planów bliskich czy raczej tzw. przedplanów sprawia, że chwilami czujemy się obsypani bitewnym pyłem, zagrożeni gradem odłamków w ostrzeliwanym okopie albo niemal przejechani przez tankietkę. Okrucieństwo walki wręcz, typowe dla tzw. bitwy spotkaniowej, która przez wieki stanowiła istotę sztuki wojennej, film Hoffmana z pewnością dobrze obrazuje. Ale czy to wystarczy? Współczesne konflikty militarne, choć prowadzone już zupełnie inaczej, często są jeszcze bardziej nieludzkie.
Czekista ciekawszy od ułana
W filmowej opowieści Hoffmana brak pełnokrwistej postaci, z którą widz mógłby się utożsamić do końca, na dobre i złe. Borys Szyc, abstrahując od sporu o trafność decyzji, żeby w roli ułana-zabijaki obsadzić aktora o całkiem współczesnym emploi, nie dostał żadnego materiału do stworzenia wiarygodnej postaci. Ułanowi Krynickiemu, który podejmuje jedną suwerenną decyzję (o poślubieniu ukochanej Oli), stale tylko „coś się przytrafia”. Rozumiem intencje scenarzystów (Hoffman i Jarosław Sokół), który chcą dzięki jego perypetiom ukazać choćby w największym skrócie geopolityczne tło i schematyczny przebieg działań wojennych, ale w ten sposób Jan Krynicki staje się zaledwie rekwizytem dokonującej się Historii. Albo figurą z wojennego komiksu, niezniszczalną w myśl starej zasady: „po wydostaniu się z opresji nasz bohater ruszył w dalszą drogę”.
Przemiana Oli Raniewskiej, zgnębionej wiadomością o zaginięciu męża i napastowanej przez demonicznego jak tabliczka mnożenia kapitana Kostrzewę (Jerzy Bończak) jest niezbyt wiarygodna, choć Natasza Urbańska, urodziwa przecież i świetna estradowo, radzi sobie z postawionymi zadaniami aktorskimi. Ciepłych myśli o solidarności narodowej w obliczu wroga nie budzi wcale schematyczna scenka z udziałem Grażyny Szapołowskiej. Bardziej już zapada w pamięć wyrazisty epizod z udziałem Ewy Wencel, ale trudno ukryć, że autorzy scenariusza postaci kobiece, jak i zresztą większość męskich, potraktowali po macoszemu.
Może zastanawiać, dlaczego Hoffmanowi znacznie więcej życia udało się tchnąć w kilka postaci z drugiej strony barykady. O kreacji, jaką stworzył Adam Ferency, piszą już wszyscy. Dlaczego czekista Bykowski, pozornie odrażający, angażuje emocje widza? Bo to jest postać z misją, owszem, z misją ludobójczą, ale jednak postać z krwi (cierpi na hemoroidy) i kości. Sympatię budzi też pełen straceńczego, kozackiego wdzięku sotnik Kryszkin, zagrany przez Aleksandra Domogarowa.
Tylko Piłsudski jak żywy
Co więc pozostanie po filmie Hoffmana? Nawała czerwonoarmistów prących na zachód. Nieco groteskowy Lenin na Kremlu. Kilka malowniczych szarż polskiej kawalerii. I wzruszająca scena śmierci księdza Skorupki pod Ossowem, która może lepiej niż cokolwiek innego pozwala uświadomić sobie prowokacyjny charakter pomnika z bagnetami, postawionego w okrągłą rocznicę zwycięskiej bitwy na grobie sowieckich najeźdźców.
No i przede wszystkim, pozostanie Piłsudski – świetnie, z realizmem, ale powściągliwie oddany przez Daniela Olbrychskiego. To chyba jedyna wielka kreacja w tym filmie, choć scenariusz, co podkreślam z żalem, i tą wielką postacią gospodaruje nader oszczędnie. Naczelnik odrodzonego państwa, jak żywy, dzięki znakomitej charakteryzacji Waldemara Pokromskiego, jest wiarygodny zarówno w sposobie sprawowania władzy, jak i odnoszenia się do innych. Taki człowiek mógł poprowadzić Polaków do zwycięstwa.
„1920. Bitwa Warszawska”. Reżyseria Jerzy Hoffman; scenariusz: Jarosław Sokół, Jerzy Hoffman; zdjęcia Sławomir Idziak; muzyka Krzesimir Dębski. Produkcja – Polska 2011. Polska premiera filmu – 30 września 2011. Dwa tygodnie później do dystrybucji wejdzie wersja 2D.
„Tygodnik Solidarność” nr 41, z 7 października 2011
czytaj także http://piszesie.salon24.pl/338481,wojna-wygrana-rozumem
Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre”
w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015
Kategoria - Poezja
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura