Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
1390
BLOG

Purpurowa mgła wokół Hendriksa

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Kultura Obserwuj notkę 100

Dziś mija 45. rocznica śmierci Jimiego Hendriksa. Do dnia 28. urodzin zabrakło mu niewiele ponad dwa miesiące. Zgon nastąpił w wyniku zachłyśnięcia się wymiocinami spowodowanymi zatruciem barbituranami. Tak brzmi wersja oficjalna, oprócz niej pojawiły się również pogłoski sugerujące, że doszło do zabójstwa.

Trudno się temu dziwić, śmierć muzyka była szokiem, tym bardziej że wydane dotąd albumy (trzy studyjne i jeden typu live) odniosły wielki sukces, natomiast sam Hendrix – muzyczny innowator i perfekcjonista o malowniczym wizerunku buntownika – zdążył już wyrobić sobie mocną pozycję w symbolicznym Przedsionku Sławy (Hall of Fame).

W chwili, gdy nadeszła wiadomość o śmierci gitarzysty, osobom zainteresowanym jego muzyką (dziś powiedziałoby się: polskim fanom) płyty studyjne były dość dobrze znane. Szczególne zaciekawienie budziła zwłaszcza okładka angielskiej edycji (wytwórnia Track) dwupłytowego albumu „Eletric Ladyland”.

Lubiłem tę muzykę, ceniłem innowacyjność gitarzysty i paradoksalnie melodyjność jego własnych kompozycji, więc i ja mocno przeżyłem tę zaskakującą i przedwczesną śmierć, tym bardziej że rok wcześniej w podobnie niejasnych okolicznościach rozstał się z życiem Brian Jones, multiinstrumentalista i założyciel Rolling Stonesów.

Tekst, jaki napisałem wkrótce po śmierci Jimiego Hendriksa, w treści jest raczej emocjonalny niż instruktywny, natomiast użyta stylistyka trąci wyraźną manierą. Ale na swój sposób stanowi świadectwo czasu, ujawniając nie tylko temperaturę młodzieńczych fascynacji, ale także pewną nieoczywistość i ryzyko ówczesnych wyborów kulturowych.  

 

*

Epitafium dla Jakuba

Pewnego słonecznego dnia, tchnącego spokojem i dosytem, wśród podejrzanie beztroskich i bezmyślnych nowości znalazła się jedna, zupełnie od nich różna, zgrzebna i mało efektowna ballada, nieznanego bliżej wówczas nikomu gitarzysty murzyńskiego, pod prowokacyjnym tytułem Hey, Joe. Dziś pośród zapomnianych przebojów, rażących nieznośną egzotyką bezpowrotnej młodości, ballada ta wyróżnia się jak przed laty, tylko wtedy jeszcze mi się nie podobała.  

Na początku była barwa. Barwa przede wszystkim. Barwa dziwaczna, nieznana, wyodrębniona, barwa dla barwy, barwa fascynacją i dla fascynacji była. Była barwa szukaniem, szperaniem, ustawicznym poszukiwaniem była. Była zniekształceniem, deformacją barwy do bólu, do ekstazy samoudręczenia, do wyłamywania palców i szarpania strun zębami, do roztrzaskania gitary, do skowytu wzmacniaczy barwą była.

Barwa była ruchem, siłą, do łkania niewyszukanego, do euforycznego skurczu, do wymiotów nieledwie zmuszała. Z niego samego się brała, a nim miotała, miętosiła, nim targała, jego sobie podporządkowała. On jej słuchał, jej służył, dla niej przeciw sobie pigułki łykał, aby ją nową odkryć, obnażyć i wybrzmieć w paroksyzmie doskonałości.

By jej dogodzić, do absolutu ją przywieźć, rangę absolutu jej nadać, przekroczyć barierę możliwości swych musiał, granicę istnienia jednostkowego minąć, być sobą nade, być poza, funkcje biologiczne swego ciała spotęgować, sięgnąć granic możliwości substratów białkowych.

Dla niej i przed nią uciekał w świat trzasków i szeptów, szumów i zgrzytów, orgiastycznych jęków, spazmatycznych wzdychań, potworów i potworków, majaków i widziadeł, zjaw i mamideł. Dla niej odebrał gitarze prawo do istnienia przedmiotowego, w formie zamkniętego, niezmiennego, dla niej gitarę rozformował, tchnął w przedmiot życie, by zamierało, konało, a konając barwy dopełniało wrzaskiem agonii, chichotem niemowlęcia barwę spotworniało.

I wszystko to dla niej, dla barwy, co przede wszystkim barwą i dzięki barwie była, z barwy wychodziła, trwając barwą była i potężniała w barwę, w barwę obrastała i mieniąc się barwą w orgazm olbrzymiała, jakby orgazmem się stawała, a pękając skurczem barw dźwięcznych i bezdźwięcznych rozlewała się szeroko we wszelkie zakamarki, wszelkie zakątki wypełniała i wstawała się wszystkim, i niczym się stawała...

Widziałem Go niedawno, stał nieruchomy, bezwładny, całym jestestwem zwrócony do wewnątrz, ku wypełniającej go muzyce i tylko ręce wyrafinowaną pieszczotą bezwiednej gonitwy wydobywały z gitary strumień niesamowitych dźwięków, przebiegających mroczne, bezgłośne przestrzenie nieogarnionej pustki. Pomyślałem  wtedy, jak bezpowrotna była jego droga, u której początku leżał trzeci kamień od słońca. Kilka dni później dowiedziałem się, że nie żyje.

 

Prometej, nr 1,  październik 1970

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (100)

Inne tematy w dziale Kultura