Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
2357
BLOG

Trzy billboardy... Marketing hollywoodzkiej hagady

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 57

Dwa Oscary, cztery Złote Globy, pięć nagród akademii brytyjskiej (BAFTA), nagrodzony scenariusz w Wenecji, Saturny, Satelity... W sumie 75 różnych nagród i wyróżnień. Dobry film? Nie, tego zgodnie z prawdą nie da się o nim powiedzieć.

Rozpieszczany nagrodami, obsypywany wyróżnieniami film Martina McDonagha Trzy billboardy za Ebbing, Missouri jest profesjonalnie zrobiony i brawurowo zagrany, ale nie ma szans na przejście próby, którą za Romanem Ingardenem można by nazwać prawdziwościową analizą obiektu artystycznego.

Mówiąc wprost, film jest wredny i kłamliwy, a przedstawiony w nim obraz życia Ameryki rednecków, tej Ameryki, powiedzmy ze stanów środkowozachodnich czy Południa USA, którą zarówno nowojorska, jak i hollywoodzka socjeta z ostentacją gardzą, ma tyle wspólnego z realnym życiem, co opinie pani Mosbacher na temat lokalizacji i źródeł współczesnego antysemityzmu w Europie.

Żorżeta jest dziewczyną złą
Pozornie wszystko jest OK: krytyczny obraz postaw ‘rasistowskich’, ‘obskuranckich’, ‘klerykalnych’ czy ‘homofobicznych’ (cudzysłowy zamierzone, bo nie wolno dać sobie narzucić języka ideowego wroga) znajduje odzwierciedlenie w zachowaniach oraz wypowiedziach członków lokalnej społeczności... Poszczególne elementy składowe są nawet prawdziwe, ale dokonana selekcja, sposób ich zagęszczenia, wreszcie przypisana im w filmowej narracji funkcja – sprawiają, że zamiast przysłowiowego lustra postawionego na gościńcu dostajemy w rezultacie upiorną deformację, niczym z salonu krzywych zwierciadeł. I to w mocno podrzędnym lunaparku.

Wprawdzie dystrybutorzy tego dziełka zabezpieczają się wzmiankami o czarnym humorze, który ma być istotnym czynnikiem twórczości McDonagha, ale spróbujmy zachować trzeźwość osądu, szukając odpowiedzi na pytanie, z czym właściwie mamy w przypadku Trzech billboardów... do czynienia. Czy to jest obraz o psychospołecznych konsekwencjach tragicznego zdarzenia, jakim zawsze pozostaje gwałt i morderstwo na młodej dziewczynie, z którym w wiele miesięcy po fakcie miejscowa (stanowa) policja nie może sobie poradzić? Czy może (dodatkowo) twórca filmu podjął ambitną próbę nakreślenia społecznych realiów życia nieco gnuśnej i zapyziałej amerykańskiej prowincji?  Czy też nakręcił po prostu wariacką, czarną komedię, stawiając sobie za cel rechot mało wybrednej widowni, która czymś takim jak ewentualne prawdopodobieństwo oglądanych scenek nie zaprząta sobie uwagi.

Wbrew pozorom, rozstrzygnięcie tego dylematu nie jest łatwe. Gdyby było inaczej nie zaprzątałbym sobie głowy, a Czytelnikom uwagi kolejną zwariowaną podrzędną produkcją filmową, bo tych nigdy nie brakowało. Od kiedy poszły w ruch kamery filmowe, a za nimi projektory w salach kinowych, niewybredne produkcje, apelujące do niższych uczuć i zwierzęcej duszy człowieka dominowały. Bo publiczność, a raczej publika waliła na nie do kin najchętniej. Ale właśnie dla odsiana ziarna od plew pojawiły się recenzje i krytycy filmowi, a następnie festiwale i konkursy... Filmy zaczęto oceniać w kategoriach artystycznych, różnicować na kategorie i w odróżnieniu od czczej rozrywki honorować filmy ważne.

Deszcz nagród dla irlandzkiego scenarzysty, reżysera oraz współproducenta Trzech billboardów... dowodzi, że Hollywood wzorem propagandy radzieckiej oraz niemieckiej z lat 30. i 40. minionego stulecia zaczyna traktować produkcje filmowe, jako coraz ważniejszy oręż w walce o wykuwanie nowej świadomości, nowych wzorców zachowań, nowej etyki. Tyle że zamiast powielać schemat nudnych propagandówek, nadaje swym produkcjom kształt hybrydowy, chętnie stosując sztafaż właściwy dotąd tandetnej produkcji rozrywkowej. Obraz McDonagha jest modelowym przykładem tej metody.

Uwaga: spoiler!
Przyjrzyjmy się sportretowanym w filmie postaciom: pani Hayes (Frances McDormand) opuszczonej przez męża, który poszedł z domu z głupawą, lecz atrakcyjną 19-stolatką, relacje z dwójką dzieci nie układają się zbyt dobrze. Oczywiście, Mildred Hayes ma prawo być znerwicowana, ale dialogi rodem z radiowych Zagryziaków sprawiają, że gwałt i zamordowanie córki można potraktować jako rodzaj samospełniającej się przepowiedni. Nic dziwnego, że matkę gryzą później wyrzuty sumienia, iż krytycznego wieczoru nie pożyczyła Angeli swego wozu...

Zupełnie po wariacku przedstawione zostały relacje między oficerem policji Jamesem Dixonem a jego socjopatyczną matką. Na odległy cień kina brytyjskich Młodych Gniewnych z lat 60. czy siermiężność sypialnianych scen z Miłości blondynki, nakłada się fizys obdarzonego talentem komicznym Sama Rockwella, który starszym widzom może kojarzyć się z Alanem Arkinem, a młodszym przypomni pewnie wczesnego Bruce’a Willisa. Co znacząco utrudni wiarę w nagłą metanoję, jaką zdolny do ironii oraz autoironii oficer Dixon przeżyje po lekturze skierowanego do siebie listu od nieżyjącego szeryfa.

Zresztą nawet szeryfa Willoughby’ego i jego bliskich trudno uznać za typowych przedstawicieli zwyczajnej Ameryki... Ostatni piknik, konkurs połowu ryb dla córeczek, figle z żoną na kocyku, tuż przed zaplanowanym samobójstwem są jeszcze mniej wiarygodne niż wielkoduszność okazana pani Hayes (rata za wynajęcie billboardów) czy korespondencyjny coaching skierowany do narwanego Dixona. Dodajmy do tego zalotnego karła oraz opasłego dentystę – i mamy wzorcowy (oczywiście z perspektywy Hollywoodu) model patologii społecznej na amerykańskiej prowincji.

Wektor szyderstwa w tym filmie godzi oczywiście w przedstawicieli środowisk, które nie podobają się demoliberalnej lewicy, dlatego ni w pięć ni w dziewięć, bo zupełnie bez związku z fabułą, dostaje się np. Kościołowi katolickiemu za rzekome sprzyjanie pedofilii. Za to w mniej lub bardziej zawoalowany sposób film McDonagha reklamuje ‘nowoczesny’ stosunek do śmierci i choroby, czego przykładem jest efektowne, przemyślane i szeroko uzasadnione samobójstwo chorego na raka trzustki szeryfa Willoughby’ego. 

Jak się dziś pisze scenariusze
Fabuły Trzech billboardów... nie sposób traktować jako opowieści o czymś, co mogło się faktycznie zdarzyć. Bo po prostu nie mogło: ani znieczulona pacjentka nie zdołałaby przeborować kciuka dentysty, ani nowy, czarnoskóry szeryf nie kupiłby jawnie kłamliwych zeznań w sprawie podpalenia komisariatu policji, w którym nielegalnie tam przebywający nocą Dixon o mało co nie stracił życia. Niech te dwa przykłady wystarczą, ale takich nieprawdopodobieństw (pewnie mają być śmieszne) jest znacznie więcej.

Scenariusz do swego filmu McDonagh sporządził według metody, którą w rozmowie z Barbarą Hollender świetnie scharakteryzował niedawno nasz zdobywca Oscara Paweł Pawlikowski: „Nie chodzi o to, żeby robić filmy o historii. Lepiej pisać książki z rzetelnym researchem i dokumentacją. W kinie tłumaczenie dziejów zazwyczaj marnie wychodzi. Ja wolę psychologicznie prawdziwe, uniwersalne opowieści o ludziach, żyjących w świecie naznaczonym przez historię. Wówczas historia ożywa, nabiera barw, prawdy”.

Czyli nie idzie o to, by opowiadana historia była zgodna z prawdą, ona ma tylko przekonująco sprawiać wrażenie prawdziwej na widzu. Tak, w kinie tak właśnie często się dzieje, co najmniej od połowy minionego stulecia. Zwłaszcza te freski społeczne, filmy zatrącające o tematy drażliwe niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. To jest, używając modnego ostatnio terminu, tylko hagada, coś co dobrze brzmi i dla opowiadającego jest użyteczne, korzystne. Odejście od Arystotelesa i przyjęcie właściwej dla hagady utylitarystycznej koncepcji prawdy szczególnie mocno zaznaczyło się w produkcji filmowej. Nie tylko przecież hollywoodzkiej, także naszej łódzkiej, znanej przez długi czas pod mylącym szyldem szkoły polskiej. 

Krwiste postaci zamiast prawdy
I tak jest u McDonagha: trzy pełnokrwiste (w sensie filmowym) postaci Mildred Hayes, szeryfa Willoughby’ego i oficera Dixona nadają tej fantasmagorii pozór realu... Nie czepiałbym się wcale, gdyby zwariowany film Irlandczyka umieścić na półce obok np. Limits of control Jarmuscha, ewentualnie historii opowiadanych przez Rolanda Topora albo tych sprawniejszych artystycznie produkcji o zombiakach. Wprawdzie mam inne poczucie humoru, jatki urządzane w Trzech billboardach... nie muszą do mnie trafiać, ale niech tam. Tyle że Irlandczyk przejawia ambicje sięgające znacznie wyżej: on ma poczucie misji ewangelizacyjnej. Jest krytyczny wobec Kościoła, chce mówić ludziom o Bogu. Przypomnijcie sobie tylko metafizyczne refleksje Mildred na łące...

Ponadto McDonagh podejmuje zjadliwą krytykę zaściankowej, ‘ksenofobicznej’, ‘fundamentalistycznej’ i ‘skrajnie prawicowej’ amerykańskiej prowincji. Szyderstwa z tradycyjnych postaw, wierzeń oraz wartości Amerykanów są w tym przypadku narzędziem mającym sprzyjać wychowaniu człowieka hołdującego nowej etyce, człowieka o zracjonalizowanym stosunku do śmierci w ogóle, a własnej śmierci w szczególności. Z pochodzenia Irlandczyk, lecz wzrastający w Londynie reżyser desakralizuje śmierć, ośmiesza tradycyjne wobec niej postawy, wręcz ułatwia ją, sugerując, iż to nic szczególnego. A wszystko w otoczce cynizmu i dziwnej fascynacji krwią, mięsem, bebechami, fascynacji lekko tylko przymaskowanej etykietką czarnego humoru. 

Że przesadzam? Możemy podyskutować, ale najpierw proszę obejrzeć Sześciostrzałowca (Six Shooter), debiutancką dwudziestominutową fabułkę McDonagha z 2004 roku, także nagrodzoną Oscarem (2006). Nie wykluczam, że i na tę makabrę można znaleźć jakąś niszową publiczność. Światowy deszcz nagród dla Trzech billboardów... każe się jednak domyślać całkiem innych motywacji.

Postscriptum
Jako zagadka kryminalna, Trzy billboardy... już na poziomie scenariusza są obarczone szkolnym błędem, oczywistym dla każdego script doctora. Chyba że Irlandczyk chce postawić w swym filmie tezę, że wyniki badań DNA mogą być zawodne.

Pierwodruk w Obywatelskiej. Gazecie Kornela Morawieckiego, nr 169/2018

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura