Animela Animela
511
BLOG

W bok od Mundialu

Animela Animela Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Dzieci w tym roku mają wyjątkowego pecha: akurat ostatniego dnia zajęć szkolnych (lub - w przypadku szkół prywatnych - pierwszego dnia wakacji) pogoda popsuła się spektakularnie. Pewnie wielkiej różnicy dla wielu nie będzie, bo siedzenie przed komputerem nie wymaga szczególnie dobrych warunków pogodowych :) Na pewno jednak część dzieciaków - przynajmniej na wsiach, w małych miastach i na osiedlach strzeżonych - nadal bawi się na dworze, jak za moich młodych czasów. A mam lat 50+, więc dzieciństwo przypadło mi na Gierka.

Pamiętam kilka wakacji, podczas których większość czasu spędzało się w domu, nad książką, bo na dworze było zimno i mokro, generalnie jednak pogoda, jak to w kraju lat dziecinnych bywa najczęściej, dopisywała. Wtedy, oczywiście, całe dnie spędzało się na dworze. I to czasem naprawdę były CAŁE DNIE: bo rodzice od rana do wieczora w pracy. Jakieś zebrania, wyjazdy, nasiadówy ... a my z siostrą ruszałyśmy eksplorować świat. Czasem we dwie, czasem z przyjaciółkami, a jeszcze innym razem - całą bandą.

No bo można było iść do lasu zbierać jagody, grzyby czy poziomki. Można było pójść na stary poniemiecki cmentarz - sprawdzić, czy już przekwitły wszystkie konwalie. Zwiedzało się też okoliczne pola, na których czasem trafiała się perełka w postaci starego, opuszczonego domostwa, a tam - zdziczałe truskawki, słodsze od leśnych poziomek, kilka przedwcześnie dojrzałych jabłek, krzak porzeczki: czerwonej albo ukochanej przez dzieci białej (czarnej się nie lubiło. O nie!). Można było zrobić wycieczkę rowerową nad Narew (40 kilometrów -co to jest dla dzieciaków!), wykąpać się i szybko wrócić. Można też było pójść nad okoliczne malutkie jeziorka (krowy z nich piły wodę - dziś bym nie podeszła do brzegu!) i zalec na trawie opalając się, ale co chwilę wskakując do wody, aby schłodzić rozpalone słońcem ciała. Ja spędzałam prawie czas w wodzie, ale koleżanka, która wolała kąpiele słoneczne, miała poważne poparzenia ... Innym razem to właśnie ja się tak urządziłam i w związku z tym mama miała upojną noc, którą spędziła na pielęgnowaniu mojej skóry najlepszym w tej sytuacji lekarstwem, czyli: zsiadłym mlekiem na przemian ze śmietaną. Lekarstwo, oczywiście, kupione od zaprzyjaźnionego chłopa, chociaż w sklepie wówczas nabiał też był dobrej jakości.

Proszę nie sądzić, że nasze wyprawy były długo i cierpliwie planowane i uzgadniane. Co to, to nie: najczęściej bywało tak, że w centralnym punkcie wsi spotkało się dwoje dzieciaków i postanowiły ruszyć do punktu N, po czym wstępowało się po kolejne osoby i w zależności od chęci koleżanki/kolegi lub potrzeb w gospodarstwie, grupa się powiększała. Bywało też, że pierwotny zamysł porzucano, bo ktoś inny miał inny, lepszy pomysł ... albo był osobą o wyższym statusie w grupie. Ja tam na samym spodzie nie byłam, ale do hersztowania też mi było daleko. Co prawda, miałam dobrą protekcję, bo ośrodkiem i mózgiem okolicznej dzieciarni była moja młodsza siostra i jej najlepsza przyjaciółka :)

Niezależnie od tego, w jakim gronie zwiedzaliśmy świat, nigdy nie braliśmy z sobą żadnego "suchego prowiantu" ani napojów. Nikt w tych czasach nie myślał o strasznych skutkach odwodnienia, jeśli człowiek nie wypije dwóch litrów wody. Nasi beztroscy rodzice pozwalali nam hasać po świecie doskonale wiedząc, że jakoś sobie poradzimy. W zależności od pory roku można było zjeść trochę czereśni z ogródka albo kilka listków szczawiu, co znakomicie pobudzało wydzielanie śliny. Ssało się pączki albo młode liście lipy, znalezione na polnej łące jeżyny pełne były soku i witamin,  leśne polany kusiły maleńkimi, ale soczystymi poziomkami ... Oczywiście, pamiętam też sytuacje, w których ostrożnie (pies podwórkowy mógł się okazać groźny!) wchodziło się na zupełnie obce podwórko i dopadało się studni. Wyciągnięta wiadrem świeża, zimniejsza niż z lodówki, woda smakowała tak, że tego nie da się opisać. Piło się bez końca, nie zważając na ból, który był nieunikniony po którymś z kolei hauście ze złączonych dłoni!

Po prawdzie jednak o wiele częściej korzystaliśmy z gościny u rodziców jednych czy drugich. Nikogo z dorosłych wówczas nie dziwiła banda dzieciaków w zapiaszczonych butach, która wpadała do domu i domagała się jeść czy pić. Niektóre matki, jak moja, były przewidujące i w lodówce zawsze stał dzbanek z kompotem, zsiadłe mleko, zwykłe zimne mleko czy nawet woda. Co do jedzenia, to było ono najprostsze z możliwych: chleb z miejscowej piekarni posmarowane prawdziwym masłem i dżemem albo posypane cukrem (odmiana: chleb, śmietana i cukier też była mile widziana) albo jakieś placki ziemniaczane, racuchy z jabłkami czy naleśniki, które w rodzicielskim gościnnym domu były czymś oczywistym. Oczywiście, domowe ciastka kruche też nie spotykały się z rekuzą :)

Jasna sprawa, że nie sekowano dzieci, których matki miały nieprzyjemny zwyczaj przeganiać cudze latorośle, ale splendoru to nie dodawało. Siostra połowę swojej mołojeckiej chwały zawdzięczała zapewne temu, że nikt tak często jak ona nie utknął na płocie czy drzewie, skąd trzeba było ją ściągać, ale drugą - naszej przewidującej mamie, która czas na smażenie placów czy kartofla - biedapotraw, ale przepysznych - znajdowała zawsze, nawet po całym dniu pracy i dodatkowym zebraniu po nim.

Z tym, że poza naszą mamą gościnnością wyróżniała się też matka przyjaciółki mojej siostry, która potrafiła zaskoczyć czymś tak wyrafinowanym, jak gotowany patison z masłem i solą. W latach siedemdziesiątych - przysięgam, że nie wiem, jak ona to robiła!

W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych prawdziwym szałem była nie piłka kopana, tylko Wyścig Pokoju, którym fascynowali się wszyscy koledzy i kuzyni pomieszkujący u nas w wakacje. Na ulicy - głównej ulicy naszej wsi :) rysowali kredą trasę, a peleton składał się z ... kapsli od piwa. Chłopcy byli zbyt zajęci, aby przyjść do domu cokolwiek przekąsić, więc mama robiła ... tartinki. Tak - najprawdziwsze w świecie tartinki, maleńkie kanapeczki z różnymi dodatkami, takimi na jeden kęs. To było jedyne, co kilkuletni operatorzy kapsli byli w stanie zjeść nie odrywając się od spraw wymagających najwyższego zaangażowania siły i uwagi ...

Wiele lat później - i wiele lat wcześniej niż dziś - ja przejęłam rolę przejętej gospodyni i czułej matki i dla kolegów syna robiłam najróżniejszego rodzaju poczęstunki, w tym, oczywiście, tartinki. Przez syna zwane zresztą "kanapeczkami".

A wpis powstał, bo teraz Mundial, którego ja nienawidzę, ale za to syn jest fanem (był zapalonym piłkarzem i został przyjęty do młodzieżówki pewnej angielskiej drużyny, ale złamał rękę i poszedł w innym kierunku). Nostalgia się odezwała ...

I tylko na zakończenie już dodam, że widok dorosłych ludzi, zwłaszcza mężczyzn, którzy chodzą po Warszawie z butelką ze smoczkiem (no co - ten dziubek właśnie tak wygląda!) powoduje, że czuję się nieswojo. Oni naprawdę myślą, że umrą z pragnienia, gdy nie pociągną przez smoczek raz na 10 minut? ...




Animela
O mnie Animela

Jestem człowiekiem - przynajmniej się staram.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości