Dwa dni temu Rzeczpospolita zamieściła wypowiedź prof. Roszkowskiego, który był uprzejmy odnieść się do przeprosin cywilów dokonanych przez gen. Ścibora-Rylskiego. Nastawienie pana profesora można było bez trudu wywieść z samego tytułu artykułu, niemniej warto było mimo to całość przeczytać. I to uważnie.
Wartość owego komentarza do słów gen. Ścibora-Rylskiego nie polega na merytoryce – gdyż faktami pan profesor najwyraźniej się brzydzi, jako że starannie ich unika. Prof. Roszkowski daje bardzo ładny przykład perswazji propagandowej, mającej na celu zrobienie ufnym czytelnikom wody z mózgu. Nieźle, jak na historyka…
Z przydługiego wstępu, który ma niepostrzeżenie zepchnąć czytelników z drogi na wyznaczone wcześniej manowce, nic nie wynika. I słusznie, ponieważ w ten sposób najłatwiej uśpić czujność wymagających odbiorców. Dzięki takiemu zabiegowi można posłużyć się jakże wartościowym argumentem „moja rodzina ocenia powstanie pozytywnie”, który prawdziwym historykom zwykle stawia ostanie włosy na głowie. Ocenianie z perspektywy jednostki wydarzenia, które wplątało w swoją logikę setki tysięcy osób to jak zapytanie jakiegoś byłego przedstawiciela pezetpeerowskiej nomenklatury czy za czasów prl źle mu się żyło…
No, prof. Roszkowski ustalił zatem bez trudu, że życie w piwnicach pod bombami, bez prądu, wody i mleka dla niemowląt było niewygodne, lecz do przyjęcia. Masakra Woli, tragedia Starego Miasta, męczarnie mieszkańców Ochoty, Mokotowa i Czerniakowa to narastające trudności życia codziennego. Szokującą wymowę tej oceny pan profesor osłabia zastrzeżeniem, że te trudności narosły po dwóch miesiącach walk, jednak powinien wiedzieć lepiej ode mnie, że ludność Starego Miasta jeszcze przed upływem miesiąca złorzeczyła powstańcom bardziej niż Niemcom. W końcu to nie Mła, lecz pan Roszkowski jest profesorem i takie fakty powinny być mu znane.
Trudno uwierzyć, aby tak ceniony profesor ich nie znał. To niemożliwe. Skoro jednak je pomija, to znaczy, że rozmyślnie. Przemilczanie faktów jest panu profesorowi bardzo potrzebne, oto do czego:
Często można się spotkać z opiniami, że gdyby ono nie wybuchło, nie doszłoby do tej ogromnej tragedii ludności stolicy. Tymczasem nie można rysować nierealnych scenariuszy, w których do powstania nie dochodzi i wszystko jest w porządku.
Rzeczywiście, historyk nie jest od tworzenia wizji „co by było, gdyby”. To pryncypialne pouczenie jest ze wszech miar słuszne. Tyle, że w dosłownie następnym akapicie nasz ceniony dziejopis pisze sobie jak gdyby nigdy nic:
Przypomnijmy, że 40 tysięcy żołnierzy AK znalazło się w łagrach, zanim Armia Czerwona doszła do Warszawy. Można zakładać, że trafiliby tam także wszyscy warszawscy akowcy. Jeśli chodzi o ludność cywilną, to kluczowy jest tu niemiecki plan zrobienia z Warszawy fortecy. Stolicę spotkałby los Wrocławia.
Najpierw pan profesor potasował talię faktów, ukradkiem wyrzucił niepotrzebne, resztę poznaczył i dopiero wówczas zasiadł do rozgrywki. W następnej kolejności pan profesor zganił amatorów rysowania nierealnych scenariuszy, po czym sam zaczął je z zapałem rysować. Zastępując rzeczową analizę wizjonerskimi scenariuszami można dowieść cokolwiek, co też p. Roszkowski dzielnie zademonstrował w dalszej części swojej wypowiedzi, tratując fakty niczym niewidomy hipopotam. Oto próbka tej maniery:
Po zdobyciu ruin twierdzy Warszawa Sowieci potraktowaliby ocalałych jak sojuszników Hitlera, którzy stali z bronią przy nodze.
Warto przypomnieć w tym miejscu roztargnionemu profesorowi, że Sowieci zdobyli także inne polskie miasta. Ba, co tu ukrywać – wszystkie polskie miasta zdobyli! Słyszał ktoś kiedyś, aby Sowieci potraktowali ludność Krakowa jak sojuszników Hitlera? Albo ludność Lublina? Albo Makowa Mazowieckiego? Owszem, prześladowania polskich patriotów szły pełną parą, niemniej bez związku z wszczynaniem nieprzytomnych walk czy powstrzymywaniem się od nich. W Warszawie komuniści mieli po prostu mniej roboty, jako że naczelne dowództwo Armii Krajowej zręcznie wybiło połowę stanów Korpusu Warszawskiego AK.
Cytowane powyżej zdanie wymaga nie jednej, lecz kilku korekt. Tak, od razu widać, że zdanie to pisał profesor. Otóż powstaje jeszcze kwestia narysowanego nierealnego scenariusza ruin „twierdzy” Warszawa. Skąd panu profesorowi przyszło do głowy, że Warszawa byłaby w ruinach? Stąd, że porównał ją do Breslau. A dlaczego nie do Krakowa, Sandomierza, Zamościa, Łodzi czy nawet Poznania? Ostentacyjna wybiórczość w doborze analogii nie pojawia się bez powodu. Powód jest – ofensywa styczniowa 1945 roku Warszawę ominęła! Sowieci wikłać się w walki uliczne nie mieli najmniejszego zamiaru, podobnie zresztą jak niemiecki komendant „Festung Warschau”, który bez czekania na rozkaz dał drapaka na zachód…
Czas na podsumowanie, równie mocne, jak reszta nierealnego scenariusza, dopuszczalnego u profesora, a skandalicznego u jego oponentów. Hipopotam w składzie porcelany konkluduje:
W tym kontekście [rzekomego stania u nogi] powstanie jawi się jako mniejsze zło, a cierpienia ludności cywilnej wydają się niestety nie do uniknięcia.
Te eufemistycznie nazwane cierpienia mają swoją całkiem konkretną, policzalną wartość: 150 000 zabitych cywilów. Mało? Do przyjęcia? Wszystko można zrozumieć dzięki porównaniom: 150 000 w dwa miesiące to ponad dwa razy więcej, niż przez całą wojnę w Wielkiej Brytanii (67 800 zabitych). To niemal tyle, co przez we Włoszech w latach 1943-45. Ba, walczące z ZSRS i przezeń podbite Rumunia i Węgry straciły w sumie m n i e j cywilów (nie licząc Żydów).
Dla pana profesora 150 000 zabitych cywilów to cena do przyjęcia. Mniejsze zło. Hm, to jak wyglądałoby to większe, gdyby powstanie nie wybuchło? Czesi wybrali „większe zło” – poczekali, aż tow. Hitler zejdzie ze świata i dopiero wówczas przystąpili do walki. Słyszał kto kiedy, aby stalinowska propaganda coś naszym południowym sąsiadom a propos zarzucała? Jeszcze dalej poszły wspomniane Węgry i Rumunia – nie tylko nie stały z bronią u nogi, lecz wręcz broń tę wymierzyły w bolszewików. Obyło się bez popisów stalinowskiej propagandy oraz bez eksterminacji ludności tych krajów. Teoria „mniejszego zła” jakoś nie daje się obronić…
Na zakończenie warto zwrócić profesorowi historii uwagę na jeszcze jeden przeoczony przez niego fakt: AK nie stała z bronią u nogi. Zanim szaleńcze zamysły zagościły w czaszce zbrodniarza Bora-Komorowskiego, „Burza” na wschodzie trwała w najlepsze. Stalinowska propaganda nie miała najmniejszych trudności z zaoraniem propagandowym tych wydarzeń, podobnie jak i w przypadku warszawskiego „mniejszego zła”. Nawet gdyby AK stolicę zdobyła i utrzymała do nadejścia Rokossowskiego, to i tak stalinowska propaganda przedstawiłaby sprawę w odpowiednim świetle.
Poświęcanie życia 150 000 cywilów w imię popolemizowania z aparatem propagandowym sąsiedniego państwa to jednak gruba przesada…
Inne tematy w dziale Kultura