Gniot ten jest jednym z wielu dowodów na to, że tzw. prawa autorskie to forma wymuszenia rozbójniczego. Niby wszystko jest - solidna podstawa (książka Stefka Kinga), odpowiednio ponury nastrój, brak hepiendu - a nie sposób uniknąć na koniec rozgoryczenia, że oto uciekły z krótkiego w końcu życia ponad dwie godziny. Całe szczęście, że istnieją “piraci”, dzięki nim straciłem tylko czas, kasa ocalała.
Główny bohater, grany przez aktora, którego nazwiska nie chcę pamiętać, przypomina z fizjonomii naczelnego mutanta z “Ajm lidżend”, różni się od niego jedynie większym owłosieniem głowy i brakiem wczorajszego obiadu na ryju. Nie dość, że wygląda jakby go Łił Smif przed sekundą wyleczył, to w dodatku przez cały film toczy dookoła błędnym spojrzeniem pozbawionego motywacji Don Kiszota. Skauta odpowiedzialnego za kompletowanie obsady należałoby bez sądu rozstrzelać.
Owa brukiew ozima (aka bohater) przewodzi grupie klientów osaczonych w wiejskim superhiperextracoolmarkecie przez tytułową mgłę, pod osłona której grasują po okolicy budzące pusty śmiech przerośnięte gzy, miniaturowe pterodaktyle i wielonogie ośmiornice wielkości mauzoleum Lenina. Jak taka ośmiornica tupnie, to cały świat podskakuje w posadach, jednak dziwnym trafem oddzielająca robactwo od ludzi tafla szyby sklepowej jest wystarczającą zaporą: 40-piętrowe kalmary tchórzliwie chowają się w oparach, polując jedynie na wychodzących na zewnątrz.
Kilkukrotne konfrontacje robactwa wspieranego przez pterodaktyle z ludźmi bawią do łez, chociaż jestem przekonany, że w zamierzeniu producentów tej chały miały śmiertelnie przerażać i windować kurs giełdowy koncernu wytwarzającego walium. No mówię wam, napięcia jest tyle, co w zabawkowym akumulatorze. I te chwyty rodem z przedczaplinowskiej burleski - skórka od banana równa się, hahaha, upadek. We “Mgle” nie ma ślizgania po bananowych skórkach, ale coś zbliżonego: facet zapala pochodnię no i oczywiście przewraca się na wiadro z benzyną. Niespodziewany zwrot akcji, ziew.
Ostatecznie główny bohater, czyli ten mutant o spojrzeniu muflona w stanie zapaści krążeniowej, daje hasło paru odważnym do ucieczki ze sklepu. Wśród odważniaków znajduje się klejąca się do niego laska przypominająca urodą Tamarę Arciuch (Arciuch oczywiście jest ładniejsza i nie ma tyle tłuszczu na buzi), opiekująca się przy tym jego nieletnim synem. Pakują się do samochodu i heja, starają się uciec ze strefy mgły. Jadą, jadą, mijają setki porzuconych aut osobowych i autobusów, pewnie także parę stacji benzynowych, jadą, jadą. Nagle - ojej! - kończy się benzyna. Cóż za niespodzianka. Czego reżyserowi zabrakło, by uzasadnić tragiczny finał - kasy na efekty specjalne czy taśmy filmowej?
Spieprzyć tak fajny pomysł na film to naprawdę wyczyn.
Oglądać tego nie warto - można zamknąć oczy i czekać na finał, który oprawia muzycznie świetny utwór “Chołst of Sirafin” zespołu Ded Ken Dens, ewidentnie hiacynt na kupie gnoju. Czy jednak dla posłuchania muzyki trzeba iść do kina?
Inne tematy w dziale Kultura