Demotfukracja - dosłownie — rządy ludu, ludowładztwo [...] Obecnie termin d. jest używany w 4 znaczeniach: 1) władza ludu, narodu, społeczeństwa; 2) forma ustroju polit. państwa, w którym uznaje się wolę większości obywateli jako źródło władzy i przyznaje się im prawa i wolności polit. gwarantujące sprawowanie tej władzy; 3) synonim samych praw i wolności polit., których podstawą jest równość obywateli wobec prawa oraz równość ich szans i możliwości; 4) ustrój społ.-gosp. zapewniający powszechny równy udział obywateli we własności i zarządzaniu nar. majątkiem produkcyjnym, dostęp do dóbr kultury, oświaty i ochrony zdrowia.
Definicja encyklopedyczna niczego nie wyjaśnia, przeciwnie, stwarza nierozwiązywalne problemy interpretacyjne. Zacznijmy od początku - kto właściwie zarządza tym bałaganem? Sam fakt, że nie sposób udzielić na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi winien wzbudzić naszą czujność: ktoś tu bezczelnie łże!
Przypatrzmy się zaproponowanym możliwościom - demokracją rządzi:
1) lud/naród/społeczeństwo
2) większość obywateli
3) ktoś-kogo-imienia-nie-wolno-wymieniać-w-notkach-encyklopedycznych
4) bezosobowe zapewnienie.
Każdy chyba się zgodzi, że powyższe odpowiedzi są bezwartościowe. Albo kłamliwe, albo wymijające. W praktyce najbliższe wyjaśnienie zawiera propozycja nr 2 z zastrzeżeniem, że zarządcami nie jest ogół "większości obywateli" (która to "większość" może stanowić mniejszość w porównaniu z całą populacją), lecz w mniejszej lub większej części ich przedstawiciele - posłowie, senatorowie, premier i prezydent. A czym jest właściwie sam proces zarządzania? Produkcją ustaw, której realizację przedstawiciele "większości" wymuszają przemocą. Czym więc taka sytuacja różni się od "demokracji ludowej" uskutecznianej w prl? W obu przypadkach władzę sprawuje niewielka grupa satrapów stanowiąca dowolnie lewo...
Demotfukracja zastąpiła monarchię, co niby miało oznaczać postęp i rozwój - przynajmniej wedle złotoustych kapłanów nowego ludowładczego bożka. Tymczasem owa rewolucja sprowadza się do zamiany jednego dziedzicznego monopolisty na wymienną szajkę tymczasowych ajentów, nie zainteresowanych przyszłością zarządzającego majątku, lecz celami doraźnymi, których perspektywa czasowa nie przekracza 4 lat. Czy powierzylibyśmy edukację swoich dzieci systemowi, w którym belfrowie zmieniają się co kolejną klasę i co rok otwarcie deklarują, że nie biorą odpowiedzialności za jakość swoich usług? Raczej nie. Dlaczego więc bez sprzeciwu poddajemy się analogicznym świadczeniom ze strony posłów, ministrów i premierów, w dodatku słono za nieproszone usługi przepłacając?
W monarchii dziedzicznej Tyran pełni rolę sejmu i rządu w jednym, ma więc monopol absolutny na stanowienie prawa. I ta różnica świadczy na korzyść królestwa - władca nie jest przypadkowym, tymczasowym zarządcą, nastawionym na krótkoterminowe korzyści, lecz Właścicielem całości majątku, osobiście zainteresowanym pomyślnością przedsięwzięcia. Zminimalizujmy kwestię - wyobraźmy sobie, że jesteśmy królami na swoich śmieciach: jesteśmy właścicielem domu/mieszkania. Dbałość o substancję domostwa jest naturalna i oczywista, intencja - przekazanie dóbr potomstwu - także. Dlaczego więc mielibyśmy decyzje odnośnie nieruchomości cedować na jakieś podejrzane ciała, złożone z obcych nam ludzi, których nasze powodzenie w ogóle nie interesuje? Dziwne - mimo to owce beczą: "Demokracja dobrze, monarchia źle! Beeeeee!"
W tym miejscu nieuchronnie pada zarzut: "A co, jeśli Majestat okaże się być głupcem lub wariatem?" Pretensja jest fałszywa, ponieważ obosieczna: "A co, jeśli większość posłów okaże się skończonymi kretynami, skorumpowanymi lobbystami lub Ikonowiczami?" Pretensja jest fałszywa, ponieważ jeśli faktycznie trafi się władca niepełnosprytny umysłowo, to członkowie dynastii rozwiążą problem ręcznie, w razie potrzeby nawet fizyczną eliminacją, co jest metodą awykonalną w stosunku do 560 parlamentarzystów, kilkunastu ministrów i upartyjnionych premierów. Pretensja jest fałszywa, ponieważ powszechne wybory uniemożliwiają osobom przyzwoitym, nie umoczonym w powiązania partyjno-biznesowo-towarzyskie, zdobycie władzy. Władzę zdobywają złotouści krętacze obiecujący gruszki na wierzbie dla wszystkich i łapówki dla wybranych (czyli swego zaplecza i określonych grup społecznych); innymi słowy w demokracji na szczyt docierają w większości jedynie ludzie szkodliwi dla społeczeństwa. W monarchii problem nie istnieje - następca tronu ma zagwarantowaną władzę w przyszłości, więc nikogo okłamywać i przekupywać nie musi.
Któż więc rządzi w demotfukracji? Odpowiedź: przemoc. Brutalna, totalitarna przemoc, całkowicie amoralna w swej cyklicznej wymianie ajentów. Zarządcy przychodzą i odchodzą, a ponieważ mają mało czasu na napawanie się władzą, to gorączkowo korzystają z okazji. Efektem rządów demotfukracji - niezależnie od barw klubowych aktualnie szalejących przy korycie kramarzy - jest nadprodukcja ustawodawstwa, nieuchronnie doprowadzająca do inflacji prawa stanowionego, ciągłe zwiększanie podatków (waaaaadza sama się wyżywi), terror biurokracji, złośliwej narośli na ciele każdego społeczeństwa poddanego terapii demotfukratycznej, relatywizm moralny (co cztery lata wzorce etyczne się zmieniają), odbieranie poczucia bezpieczeństwa (przejawiające się dobitnie zakazem posiadania broni przy jednoczesnym znoszeniu kary śmierci), wyzysk ekonomiczno-własnościowy (zwany "sprawiedliwością społeczną") i degrengolada umysłowa niewolników (tzw. obywateli) - skoro ich kompetencje przejmują paragrafy, urzędasy, pomoc społeczna i Biedrońki, to czym tu się przejmować?
Jednym słowem: demotfukracja to zaprzeczenie wolności. Jak to wygląda na praktycznym przykładzie wykażę jutro.
Inne tematy w dziale Polityka