Z biegiem lat – coraz częściej zaglądam do szuflad, których przez długi czas nie otwierałem. Przed chwilą na dnie jednej z nich znalazłem moją legitymację studencką ze zdjęciem, którym zilustrowałem dzisiejszą notkę. W prawym dolnym rogu tej fotografii jest fragment pieczęci „órniczo” - będący świadectwem, iż byłem wtedy studentem mojej Almae Matris Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie - patrz galeria fotografii pod tekstem,
Zdjęcie zostało zrobione w roku 1967 u Bielca, znanego krakowskiego fotografa, którego zakład mieścił się przy ulicy Karmelickiej. W tamtych czasach zdjęcie do legitymacji było swoistym dziełem artystycznym, a pan Bielec zanim zwolnił migawkę, najpierw z wielką starannością ustawiał głowę fotografowanej osoby, którą ujmował w dłonie ustawiając profil i wysokość podbródka, po czym przestawiał odpowiednio lampy, żeby nie było zbędnych cieni, bądź nadmiernych rozjaśnień.
Byłem wtedy studentem czwartego roku Wydziału Geologiczno-Poszukiwawczego krakowskiej AGH. Ależ to były urokliwe studia - w głównej mierze dzięki studenckim praktykom terenowym w Pieninach, które są żywym podręcznikiem Geologii Dynamicznej. W czasie tej trzytygodniowej praktyki mieszkaliśmy w dzierżawionej przez naszą uczelnię przepięknej przedwojennej willi „GRANIT”, w Krościenku nad Dunajcem.
Była to cudownie romantyczna przygoda, mimo piętrowych łóżek, porannego mycia w lodowatym potoku i kilkudziesięcio-kilometrowych przejść po skalistych górach. Tam się zawiązywały nasze studenckie przyjaźnie, a niektórych właśnie tam, na całe życie, połączyła miłość.
W kultowym GRANICIE, w ażurowo przeszklonej jadalni, czerstwe góralki podawały utrudzonym studentom w porcelanowych wazach boskie zupy, zatrzepane prawdziwą śmietaną, że aż łyżka stała. A na deser, panie kucharki wyczarowywały rozpływające się w ustach szarlotki, rożki z francuskiego ciasta, i coś, czego do śmierci nie zapomnę, wyborne gruszki w waniliowym kremie, skropione wiśniowym sokiem.
W jadalni pachniało cynamonem i rodzinnym domem.
Wieczorami zaś graliśmy w kości. Pamiętam, jak dzisiaj, nasze ówczesne Polaków rozmowy, zażarte spory naukowe, czasem nawet kłótnie, na tematy zawodowe, lecz również problemy hierarchii wartości, i reguł życiowych. Ileż w tym było żaru, arcyciekawych dysput, polemik, debat, wymiany stanowisk. Mówiło się o polityce, o modnych wtenczas pisarzach, o teatrze, o światowym kinie, o muzyce... długo by można wymieniać. A wszystko przy winie patykiem pisanym, a od święta flaszeczce czystej i koreczkach z żółtego sera, posypanych mieloną papryką. Przy okazjach specjalnych jeździliśmy na motocyklach do Łącka, skąd przywoziliśmy w kanistrze, płynne słońce galicyjskich sadów - palącą się od zapałki i pachnącą Karpatami śliwowicę.
Boże! Jakież silne, bliskie i serdeczne były wtenczas więzi między nami. Czuliśmy się jak w rodzinie. I wszyscy byli radośni, choć nie było tlenu.
Ot, przewrotny paradoks okresu komuny.
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Post Scriptum
Uprzejmie informuję, że komentarze trolli odgrywających się za moją krytykę PiS – będę kasował bez podania przyczyn. Ale, żeby było sprawiedliwie, jako bloger niezależny, komentarze trolli odgrywających się na mnie za krytykę PO - również będę kasował bez podania przyczyn.
Inne tematy w dziale Rozmaitości