"I wie każdy – od starca do dziecka – że najbardziej potężna na świecie jest ojczyzna nasza radziecka,
a my wierne jesteśmy jej dzieci."
Z wiersza autorstwa Jerzego Putramenta "Nasza ojczyzna"
Był sobie taki, nawet niepozbawiony odrobiny talentu literackiego i sprawności językowej pisarz i działacz, Jerzy Putrament, jako człowiek postać wyjątkowo obmierzła. Rocznik 1910, syn oficera zawodowego armii carskiej (od 1919 w WP) i Rosjanki, zapowiadał się w młodości nieźle. Ukończył polonistykę Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. W czasie studiów początkowo był korporantem proendeckiej Filomatii Vilnensis i prominentnym członkiem Młodzieży Wszechpolskiej (wiceprezes koła akademickiego), jednak już w połowie lat trzydziestych zmienił poglądy, zbliżając się, podobnie zresztą jak kilku jego kolegów z tej samej grupy literackiej "Żagary" do komunizmu.
Debiutował zbiorkiem wierszy w 1932, tłumaczył z rosyjskiego. W 1937 został oskarżony o prowadzenie propagandy komunistycznej na łamach czasopisma „Poprostu”. Sąd potraktował młodych adeptów sowietyzmu łagodnie, co Putrament przerobił w swojej powojennej powieści "Rzeczywistość" na bolszewickie martyrologium.
Po napaści Niemiec i ZSRR na Polskę działał we Lwowie w kolaboracyjnym Związku Pisarzy wraz z Wandą Wasilewską. Po aresztowaniu przez NKWD grupy za mało na tym etapie komunistycznych pisarzy polskich (Wata, Broniewskiego, Sterna, Peipera, Parnickiego) w styczniu 1940 napisał list potępiający aresztowanych, i zaczął zbierać pod nim podpisy poparcia w środowisku. Tekst tak obrzydliwy, że utrąciła go sama Wasilewska. Jednak inicjatywa opłaciła się, na "łajdaka jakich mało, do wszelkich spraw polecam z czystym sercem go" (Jacek Kaczmarski, niby o kim innym, ale pasuje jak ulał) zwróciły uwagę odpowiedzialne czynniki — został zwerbowany przez NKWD jako stały współpracownik.
W 1941 zdążył uciec do Moskwy. Brał udział w utworzeniu Związku Patriotów Polskich i dywizji Berlinga, u którego był politrukiem w stopniu majora.
W 1944 Putrament został wysłany do Wilna, by tam namawiać schwytanych podstępnie żołnierzy AK do wstępowania do LWP. Gdy usiłował przemawiać, został wygwizdany, i tylko eskorta enkawudzistów uchroniła go od gorszego potraktowania. Jako oficer polityczny śledził wrogów władzy ludowej jeszcze dwa lata po zakończeniu wojny, ale już w 1947 skierowano go do dyplomacji. Do 1950 ambasadorem PRL w Paryżu. Następnie nadzorował wdrażanie socjalistycznego realizmu w Zarządzie Głównym Związku Literatów Polskich, jako wiceprezes i szara eminencja Bieruta. W 1956 przeskoczył do zwolenników Gomułki, ale bliżej związany był z Moczarem. Będąc decydentem w sprawach wydawniczych, szkodził każdemu, którego uznał za niedostatecznie "socjalistycznego".
Płodny twórca, wydał trzydzieści parę tomów prozy i poezji słusznie zasilających do dziś zbiórki makulatury. Literatura jak najbardziej zaangażowana, gloryfikacja komunizmu, opluskwianie Polski przedwojennej, AK, imperialistycznej Ameryki. Z tą gloryfikacją sowieckiej przeszłości zwłaszcza z okresu II wojny światowej nie tylko jemu szło najgorzej. Trudno było wobec żyjących jeszcze świadków udowadniać liczebność, ogrom i rozmiar tryumfów Gwardii i Armii Ludowej, które wobec AK, NOW/NSZ czy BCh były w rzeczy samej karzełkami. Stąd usilne tworzenie neorzeczywistości, kłamliwe rozdmuchiwanie obrabowania przez komunistów gajówki na peryferiach Koziej Wólki do rozmiaru zwycięskiej bitwy z dywizją SS. Nie mogło być inaczej, skoro nieliczne grupki GL/AL głównie tym się zajmowały, a główne ich rzeczywiście bojowe aktywa stanowili spadochroniarze NKWD, jak "Brygada Grunwald" Sobiesiaka i Zgrupowanie "Jeszcze Polska nie Zginęła" Satanowskiego.
Co robi zaangażowany literat, by obejść skrzeczącą rzeczywistość? Ucieka w fikcję. Najbardziej znanym i chyba najlepszym dziełem Putramenta była powieść "Bołdyn". Fabuła jest mniej więcej taka — warszawski inteligent, znużony okupacyjną rzeczywistością, nieposiadający kontaktu z konspiracją, słyszy krążące "po całym mieście" legendy o komunistycznym generale Bołdynie (postać oczywiście fikcyjna), który skutecznie wojuje z wrogiem gdzieś na prowincji. Jedzie pociągiem, odnajduje oddział towarzyszy i nawet bohaterskim wyczynem zdobywa uznanie wodza. A potem relacjonuje jego dzieje. Wiarygodne i oparte na realiach epoki tylko nieco słabiej, niż opowieści barona Münchhausena.
Sama opowieść byłaby jednak całkiem niezła, gdyby wzorem braci Strugackich autor poprowadził akcję na innej planecie. Potęga komunistycznej partyzantki i jej heroiczne boje z Niemcami tam by przygotowanego oka i umysłu tak nie raziły.
Może i szkoda, bo samą fabułę autor rozbudowuje w interesującym kierunku. Psychologizuje, ukazuje nie najgorzej codzienność życia w partyzanckim lesie, opisuje walki frakcyjne pomiędzy podwładnymi poniżej pańskiego ucha, samotność przywódcy, który w przekonaniu o własnej wielkości traci coraz bardziej kontakt z rzeczywistością. A wokół nikogo, kto odważyłby się powiedzieć szczerze, co się dzieje. Zaowocowały tu zapewne doświadczenia wieloletniego członkostwa w Komitecie Centralnym PZPR.
"Bołdyna" nawet zekranizowano (Ewa i Czesław Petelscy), kto chce, znajdzie na YT. Dziś ogląda się jak czarną komedię.
Niczego Wam to, drodzy Czytelnicy, z dzisiejszej, otaczającej nas rzeczywistości nie przypomina? Lepienie alternatywnych narracji w dobie internetu wcale nie straciło na atrakcyjności, morze fejków i niechęć wielu do wysiłku, jakiego wymaga ich weryfikacja, pozwala całkiem nieźle łowić w mętnej wodzie. Piszą, a mniejsze lub większe stadka pelikanów łykają. Putramentowie są wśród nas, nadal snując opowieści o geopolityce, patriotyzmie i interesie narodowym, tak jak oni je rozumieją. „Atomnych nie lzia im kartaczy, im nada tolko oduraczyć!” Niech uwierzą jak pańszczyźniani chłopi w cara oswobodziciela, albo uciśniony proletariat w dobrego pierwszego sekretarza.
Inne tematy w dziale Kultura