Obiad familijny. Wspominki. Pewien młody człowiek odmawia kawy i herbaty - nie używa. I zaraz dodaje:
- Jak bywałem w Polsce namawiano mnie zawsze do picia kompotu. Co za obrzydlistwo bez smaku i sensu ten kompot.
Wywiązała sie dyskusja okołokulinarna. Przeciwko lurowatemu wywarowi z rozgotowanych owoców.
Wróciłem pamięcią do lat dzieciństwa, triangulowałem. Nie, w domu nie bywało kompotów. Nie bywało tak naprawdę obiadów rodzinnych, niedzielnych, z trzech dań z deserem i kompotem.
Co nie znaczy, że nie zaznałem smaku słodzonego rabarbaru. Bywałem u kolegów "z babcią". Głównym zadaniem babci, prócz smętnego krzątania się po mieszkaniu było przygotowywanie niedzielnych obiadów.
W skład obiadu wchodził rosół, sztukamięs - żylaste mięso wołowe z rosołu z sosem chrzanowym, ciasto drożdżowe i kompot.
Wszystko to było nad wyraz fascynujące i egzotyczne, poczynając od rosołu lub pomidorowej z ryżem. Bo przecież jeśli rosół to z któregoś z młodych kogutków, które sobie spacerowały po podwórku, niefrasobliwie niezdających sobie sprawy, że ich los, istot nieproduktywnych jest przypięczętowany. Jeden bowiem mógł być tylko kogut w stadzie . I w niedzielny poranek należało takiego kogucika złapać, uciąć mu bez zbytnich sentymentów głowę, puścić na murawę ciekawie patrząc jak bezgłowy biega w panice jeszcze przez chwil kilka... w każdym razie wiadomo było skąd w rosole zalazły się smakowite kąski i podroby.
Ale z ryżem? Tylko z kluskami, siekanymi błyskawicznymi ruchami tego samego ostrego noża, który chwilę wcześniej miał kontakt z tajemnym wnętrzem kogucika.
Desery. Piekło się od wielkiego święta. Bo trzeba było wpierw napalić w piecu chlebowym, a ciast, serników, makowców, pierogów z kaszą gryczaną lub owocami narządzano pełne brytfanny i składowano potem w komorze. Jak się któremuś z dzieci pałętających po domu - a było nas zawsze pełno kuzynów i pociotków - zachciało słodyczy to szedł do komory i brał na co miał ochotę. Ale żeby specjalnie do obiadu? Dziwactwo.
I kompot. Kompot bywał tylko raz do roku na Święta. Z suszonych na słońcu krojonych w plastry jabłek i z suszonych w piecu całych gruszek. Zielone, niesmaczne i cierpkie gruszki brązowiały w piecu, pęczniały najpierw i miękły, wylewał sie z nich brunatny, lepki i słodki sok. a potem marszczyły, zapadały w sobie i twardniały na kamień. Kompotu nie pijałem, wybierałem tylko z garnka gruszki i jadłem do bólu brzucha.
Kto by jednak marnotrawił nasączone słońcem wiśnie rozgotowując je w kompocie? Dla dzieci były prosto z drzewa, gdy nadeszła je ochota, zrywane z cienkich gałązek, dla dorosłych w nalewce. Przyznam, że któregoś razu popróbowałem wiśni z wielkiego gąsiora stojącego w chłodnym pokoju babci. Smakowały mi bardzo.
Tak więc obyczaje miejskie, obiady familijne, dyscyplina przy stole i porządek-celebracja dziwiły mnie niepomiernie.
I jakoś nigdy sobie obyczaju mieszczańskiego nie przyswoiłem, więcej sobie chwaląc naturalną wolność i anarchię. Z korzyścią dla mnie i ze stratą.
Inne tematy w dziale Kultura