Zajrzałem do S24, a tu kolejny festiwal insynuacji domysłów, co też kierowało autorem Domosławskim, że napisał co napisał o Kapuścińskim (co napisał autorzy wpisów nie za bardzo wiedzą, bo książki nie czytali, bo i po co wydawać gotówkę na rzeczy zbędne?) jak również co by było gdyby Domosławski był Zyzakiem i jak Salon na wydanie książki zareaguje (co, jak co, ale Salon, w odróżnieniu od Salonu24 książkę zapewne przeczyta, choćby chociaż egzemplarze recenzyjne lub z dedykacją od autora).
Insynuacje mają to do siebie, że więcej mówią o swoich autorach (i konsumentach) niż o przedmiocie obmowy. Więc jeśli ktoś tłumaczy, że Domosławski napisał co napisał dla pieniędzy, to można mieć pewność, że autor insynuacji chętnie by napisał cokolwiek (podłego) jeśliby mu za to zapłacono - tyle, że nikt mu zapłacić nie chce, skąd autora rozgoryczenie.
Niewesołe jest zapewne życie opluwacza, który cieszy się na myśl, że Salon zmyje głowę (ostracyzuje) śmiałkowi, bo można się domyślać, że bury i połajanki spadają nań często i nie jest on sobie w stanie wyobrazić, że może być inaczej.
Jeśli już o tym, to absolutną rację ma pozwany Jarosław K., znany polityk opozycji, z oburzeniem dementujący opinie, jakoby miał tzw haki (cokolwiek by to nie znaczyło) na ministra spr zagr, a tym bardziej protestujący przeciwko imputacji, że słowa "haki" użył w rozmowie z dziennikarzami Newsweeka. To, co powiedział pozwany, to przykład klasycznej insynuacji i nic ponad to. Rzeczy, jak wiadomo, należy nazywać po imieniu...
A zresztą, nie chce mi się. Zniesmaczony pobieżną lekturą S24 chciałbym jeszcze raz powrócić do jednego z moich ulubionych tematów - traktujących o punktach krytycznych w historii ludzkości.
Paradoksem zaiste jest, że u podstaw cywilizacji nazywanej często chrześcijanską legły dokonania dalece z chrześcijaństwem nie mające wspólnego. Grecy, Żydzi, Rzymianie - i wreszcie ci, których zazwyczaj w tej wyliczance się pomija - uczeni z krajów wczesnego islamu - Arabowie, Persowie, Tadżycy.
Wśród tych zapoznanych trzy nazwiska zasługują na nieprzemijającą wdzięczność pokoleń, bo zaiste, bez nich cywilizacja globalna wyglądałaby zupełnie inaczej. Al Chwarizmi przyswoił indyjski systam zapisu dziesiętnego, stworzył podstawy algebry i dał od swego nazwiska nazwane potężne narzędzie obliczeniowe czyli algorytm (tak, tak, przypadkowy czytelniku - bez algorytmów nie byłoby maszyn liczących, ani więc tego wpisu, ani twego rozproszonego zainteresowania się nim). Alhazen stworzył i sformułował zasady metody naukowej, inaczej nauki eksperymentalnej. Bez jego wkładu, drogi czytelniku, nadal byś się obywał metodą scholastyczną (choć, być może, i tak się nią jedynie, w rozumowaniu swoim, posługujesz). Zwieńczeniem i podsumowaniem osiągnięć badawczych cywilizacji islamu było sformułowanie przez Awerroesa zasady "dwóch prawd" - czyli mówiąc po prostu - autonomii nauki od teologii.
Gdy średniowieczna Europa - mam na myśli ówczesnych nielicznych intelektualistów skupionych w klasztorach - poznała osiągnięcia nauki cywilizacji islamu i przez tę cywilizację zachowane i wzbogacone pisma mistrzów antyku - dostała do ręki i zaczęła z entuzjazmem stosować narzędzia poznawania świata.
Rzecz jasna, autonomia nauki autonomią, teologowie nie zamierzali się poddawać i przez stulecia, mając do dyspozycji środki przymusu i represji, ochoczo je stosowali.
Daleki jestem od twierdzenia, że istniał bezpośredni związek przyczynowy między postępami nauki a wycofywaniem się religii z pozycji jedynie uprawnionej do objaśniania świata (w myśl prawd objawionych), a w konsekwencji ateizacji Europy. Nie ulega wątpliwości, że uczeni średniowieczni i wielu uczonych epok pózniejszych byli ludźmi głęboko wierzącymi i, że niszczenie wiary było im obce i wstrętne. Nie widzieli jednak, zdaje się, dalszych konsekwencji swoich dociekań i ustaleń. Postępowali, naiwni, w myśl "Amicus Plato...", z ciekawości przyrodzonej człowiekowi. O wiele bardziej świadomi zagrożenia, jakie niosły postępy nauki dla prawd wiary, byli teologowie i Kościól, jako instytucja. Atakowali w pismach, encyklikach, potępieniach, atakowali wyrokami na niepokornych, dla zastraszenia innych.
Wydaje się, że debata została ostatecznie rozstrzygnięta. Mało kto kwestionuje autonomię badań naukowych, mało kto z pozycji religijnych kwestionuje osiągnięcia nauki. Nieliczni maruderzy okopali się na ostatnich pozycjach obronnych kreacjonizmu, ale ich wojna jest już przegrana, nie mają nic do zaofiarowania.
Póki bowiem narzędziem nauki jest eksperyment trudno jest zaprzeczać rezultatom tą drogą osiągniętym.
Ale - autonomia nauki jest jednocześnie autonomią wiary. Domena nauki rozciąga się tak daleko, jak daleko dotyczy rzeczywistości poznawalnej, mierzalnej, fizycznej, materialnej. Tutaj wiara nie ma szans.
Domeną wiary jest jednak świat pozamaterialny, niepoznawalny ni zmysłami, ni przyrządami, transcendentny. Biada uczonemu, który zapuszcza się w te okolice, podobnie, jak na pośmiewisko narażałby się teolog próbujący dzisiaj tłumaczyć świat na podstawie Biblii.
I tak już pozostanie. Dobrze to czy źle?
Pamięci profesora Olszewskiego, który moją ciekawość zainspirował.
PS. Tytuł mało adekwatny, zdążyłem przygotować i spożyć sobotni obiad - ratatouille i pieczony łosoś. Jakby kto pytał.
Wiem, wiem: na zdjęciu mamy botanikę, ornitologię, hydrologię i kawałek geologii. Zauważyliście optykę? Alhazen zajmował się nią. Po nim mnich Bacon.
Albo, przy innym spojrzeniu - wiosenną mistykę cudu życia.
Inne tematy w dziale Kultura