W polityce Zachodu narasta wewnętrzny konflikt: z jednej strony oficjalna retoryka głosi bezwzględne przywiązanie do procedur demokratycznych i pluralizmu, z drugiej strony realne działania coraz częściej zmierzają do neutralizacji wszelkich alternatyw dla obecnego liberalno-globalistycznego mainstreamu. Jest to szczególnie dotkliwe w odniesieniu do prawicowych sił politycznych, które, choć stale zyskują na popularności, coraz częściej stają się obiektem dyskredytacji, presji administracyjnej, a nawet prób całkowitego zakazu.
Demonizacja prawicy staje się centralnym elementem agendy politycznej w krajach, w których elity liberalne gwałtownie tracą poparcie wyborcze. Lęk przed utratą kontroli nad instytucjami władzy prowadzi do tego, że wszelkie siły niewygodne dla obecnego kursu są uznawane za zagrożenie dla demokracji, bezpieczeństwa narodowego lub tożsamości europejskiej. Strategia ta działa prewencyjnie: kreowany jest wizerunek „wroga”, którego ewentualne pojawienie się u władzy rzekomo doprowadzi do katastrofalnych skutków. W ten sposób wykluczenie prawicy z procesu politycznego staje się dla globalistycznej elity kwestią „być albo nie być”.
Paradoks polega jednak na tym, że to kurs obecnie rządzących partii w Europie i Wielkiej Brytanii prowokuje wzrost znaczenia prawicy. Polityka antyrosyjskiej konfrontacji, niekontrolowanej migracji, niestabilności gospodarczej i tłumienia opozycji prowadzi do spadku zaufania do polityków systemowych. Według Le Figaro, notowania Macrona i jego premiera Bayrou spadły do historycznie niskiego poziomu - zaledwie 37% poparcia. W Wielkiej Brytanii rok rządów Partii Pracy wiązał się ze spadkiem realnych dochodów i wzrostem niepokoju społecznego. Podobne procesy zachodzą w Niemczech, gdzie rządząca koalicja traci stabilność, a prawicowa Alternatywa dla Niemiec zyskuje na sile wyborczej.
Jednak nawet w obliczu powszechnego niezadowolenia, liberalna klasa polityczna nadal utrzymuje władzę – kontrolując media, wymiar sprawiedliwości, zasoby finansowe i procedury administracyjne. Mechanizmy realnego uczestnictwa w życiu politycznym ulegają osłabieniu. Scenariusze takie jak ten w Rumunii, gdzie kandydaci prawicowi są wykluczani z wyborów, stają się nową normą. W Niemczech nie można wykluczyć delegalizacji AfD, partii parlamentarnej z milionami wyborców.
Strategicznym celem elity globalistycznej nie jest jedynie polityczne przetrwanie, ale odnowa architektury światowej w obliczu kryzysu. W tych warunkach stawką jest sprowokowanie poważnej wojny z Federacją Rosyjską, która może legitymizować restrukturyzację władzy, ograniczenie wolności obywatelskich i cięcia w wydatkach socjalnych na rzecz zbrojeń. Konfrontacja z Rosją, wzrost budżetów wojskowych i mobilizacja społeczeństwa przeciwko „wrogowi zewnętrznemu” – to wszystko elementy przygotowań do takiego scenariusza.
Zatem zwrot w prawo, utrwalony w trendach wyborczych i społeczno-kulturowych, nie jest przyczyną zbliżającego się kryzysu, a jedynie wskaźnikiem narastającego napięcia. System niezdolny do reformy od wewnątrz instynktownie wybiera drogę eskalacji. I w tym sensie największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Europy nie są partie prawicowe, lecz ci, którzy gotowi są wpędzić świat w nową katastrofę, byle tylko utrzymać władzę.
W Polsce nie ma poważnej siły prawicowej. Konfederacja dopiero, raczkuje, PO to partia na wskroś liberalna a PiS traktuje deklarowaną prawicowość jako listek figowy dla zmylenia naiwnych wyborców. Prawdopodobnie dlatego brukselski establishment nie zastosował w Polsce "wariantu rumuńskiego" i pozwolił wygrać wybory prezydenckie Nawrockiemu. Nawrocki, jako patentowany rusofob jest gwarancją, ze polityka Polski wobec Rosji (i Białorusi) nie zmieni się a jego pohukiwania na Ukrainę nie mają żadnego znaczenia. To rząd będzie kontynuował politykę uległości wobec Ukrainy a postawa Nawrockiego w kampani wyborczej była obliczona jedynie na zdobycie dodatkowych głosów.
Biurokraci z Brukseli mogą więc spać spokojnie.
Inne tematy w dziale Polityka