Swojego czasu dużo hałasu narobiła książka Holendra, Otto Veenhovena, który opisał, jak w 1955 r. zamordował swojego ojczyma. W 40 lat po dokonaniu zbrodni niczym nie ryzykował. W Holandii zabójstwo ulega przedawnieniu po 18 latach, tak więc mógł wydać książkę bez obawy, że spotka go kara. Niewykluczone, że Veenhoven jest pierwszym zabójcą w historii literatury, który za sprawą śmierci swojej ofiary stał się autorem bestselleru.
Ojczym był sadystą. Bił go i niemal codziennie katował jego matkę. Bywało, że musiała uciekać przed nim nago z domu. Veenhoven nie mógł tego znieść. Postanowił ukarać ojczyma zgodnie z planem, który przygotowywał przez kilka miesięcy. Któregoś wieczora upiekł kurczaka i nakrył odświętnie do stołu. Kiedy przybrany ojciec wrócił z pracy, odegrał rolę kochającego pasierba i oznajmił, ze zrobił dla niego kolacje.
Przedtem ukrył siekierę pod krzesłem. Wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Upuścił widelec na podłogę i udając, że chce go podnieść, wyciągnął siekierę. Uderzył ojczyma obuchem w ciemię, podobnie jak uczynił to Raskolnikow w „Zbrodni i karze”. Jego ofiara zdążyła jeszcze wycharczeć: „nie rób tego”.
Potem zaciągnął zwłoki do ogrodu. Zataszczył tam też sporej wielkości kamień. Zgodnie z wymyślonym przez siebie scenariuszem ojczym miał spaść rzekomo z dachu i roztrzaskać sobie głowę o twardy kamień. Ranę posypał ziemią. Lekarz, który przyjechał zrobić obdukcję, domyślał się, co zaszło naprawde. Upadek z dachu nigdy nie wywołałby takich obrażeń. Potwierdził jednak wersję pasierba swoją diagnozą na policji. Wszyscy wiedzieli, jakim tyranem był ojczym chłopaka. Śledztwo umorzono. W czterdzieści parę lat później morderca opisał swój czyn ze wszystkimi szczegółami i stał się ulubieńcem mediow. Udzielał wywiadów telewizji. Wypowiadał się na temat Boga, sumienia i zbrodni doskonalej
Sukces ksiązki może budzić wątpliwości. Zbrodnia nie została przecież odpokutowana. W Holandii morderstwo ulega przedawnieniu już po osiemnastu latach i dzięki temu zabójca może na nim nawet zarobić.
Przypadek Veenhovena przypomniał mi Rolfa, którego poznałem w Berlinie w połowie lat osiemdziesiątych. Zbliżał się wtedy do czterdziestki. Postać niemal powiesciowa, awanturnik, który zawodowo zajmował się niebezpiecznym przemytem. Żył z przerzucania obywateli NRD do Niemiec Zachodnich. Po zachodniej stronie muru funkcjonował w tamtych czasach rynek na takie usługi.
Mało się o tym mówi. Motywy gospodarcze w przypadku takich przedsięwzięć były na ogół wstydliwie przemilczane, względnie trzymane w tajemnicy. Bogaci krewni płacili duże sumy za przerzut bliskich na Zachód. Niekiedy ogłaszali się w gazetach. Rolf zwierzył mi się, że brał 15 tysięcy marek od głowy. To była jego stawka minimalna. Klienci czekali na niego w wyznaczonych miejscach przy autostradzie tranzytowej z Berlina do Hanoweru. Przemycał ich w specjalnie spreparowanym bagażniku z podwójnym dnem.
Miał za sobą kilkuletnią odsiadkę w słynnym enerdowskim więzieniu w Bautzen. Przemycał jakąś dziewczynę nie wiedząc, że zlecenie dostał od Stasi. Pochodził z okolic Hamburga. 190 wzrostu, atletycznie zbudowany osiłek o wyglądzie gladiatora. Na moich oczach w ciągu paru sekund powalił na ziemię trzech mężczyzn przewracając przy okazji parę stołów i krzeseł. Był to jedyny przypadek bójki na pięści, jaki oglądałem w zachodnioberlińskiej knajpie. Jak się potem okazało, napastnikami byli studenci. Nasłani przez mieszkające z nimi we wspólnej „ wohngemeinschaft” feministki. Rolf naraził się im swoim niewyparzonym językiem i chciały dać mu nauczkę
Po bijatyce podszedł do stolika, przy którym siedziały. Następnym razem nie przysyłajcie mi takich pętaków, powiedział. Widać było, że jest dumny ze swojego wyczynu. Mimo dojrzałego wieku pod względem mentalnym pozostał na poziomie czternastolatka. Tego samego, który swojego czasu musiał uciekać z Hamburga do Marsylii. We wczesnej młodości Rolf miał kłopoty z prawem. Groziła mu kara więzienia. Parę lat spędził w Legii Cudzoziemskiej na Madagaskarze, potem próbował szczęścia w Ameryce Południowej.
Był pewien, że zakatował na śmierć swojego ojczyma, który jednak przeżył. Zawsze go nienawidził. Jako piętnastolatek zapisał się na treningi bokserskie. Ćwiczył widząc przed sobą znienawidzoną twarz męża matki. Kiedy podrósł, sprowokował go do walki. Już po pierwszym ciosie ojczym upadł na ziemię. Potem zaczął go kopać.
„Ich habe Fussball mit seinem Kopf gespielt” (grałem w piłkę nożną jego głową). To zdanie wypowiedział z nutą chełpliwego triumfu. Nie wstydził się brutalności. Mimo upływu lat wciąż celebrował tamto zwycięstwo.
Zapytałem go, czy nigdy nie żałował tego, co zrobił. Spojrzał na mnie i w jego oczach dostrzegłem błysk szaleństwa.
Skąd ta zwierzęca nienawiść do ojczyma? To pytanie wracało do mnie wielokrotnie. I ten brak skruchy dwadzieścia lat pozniej? Na pewno Freud miałby swoje zdanie na ten temat. Ale czy wszystko da się wytłumaczyć Freudem?
Przypomina mi się wywiad z Freddy Quinem, który oglądałem parę lat temu w trzecim programie telewizji niemieckiej Westdeutscher Rundfunk . W latach cudu gospodarczego był jednym z popularniejszych piosenkarzy obszaru niemieckojęzycznego.
Dziennikarka w studio uprzedziła widzów, że gwiazdor zerwie po raz pierwszy zasłonę milczenia na temat swojego dzieciństwa i młodości. Jego przeszłość była tematem plotek, najczęściej wyssanych z palca. Freddy Quin, który w swoich piosenkach stylizował się na żeglarza, urodził się w Wiedniu. Jego rodzice wzięli rozwód i ojciec wyemigrował z nim do Stanów. Szybko nauczył się angielskiego, co pomogło mu potem w karierze. Jeszcze przed wybuchem wojny wrócił jednak do Wiednia, ponieważ amerykański sąd przyznał prawa opiekuńcze matce.
Okazało się, że wyszła za mąż ponownie. „Kiedy zobaczyłem tego błazna, o 38 lat starszego od niej, który siedział w piżamie na jej łóżku małżeńskim i udawał, że jest moim ojcem, ogarnęła mnie niepohamowana furia”, snuł swoją opowieść Quin. Jego przeżycia z ojczymem, który go tyranizował, graniczyły z horrorem.
Nie mógł wracać do ojca. Austria była już wcielona do Rzeszy i wojna wisiała na włosku. Aż do jej zakończenia o niczym tak nie marzył, jak o zemście. W 1945 korzystając z pierwszej okazji, wrócił do USA.
„Gdybym miał dalej mieszkać z tym tyranem, to zabiłbym go z pewnością”, powiedział Quin ze śmiertelną powagą na twarzy.
Zacząłem zastanawiać się nad wiekiem tyrana. Był o 38 lat starszy od matki, która w momencie ponownego zamążpójścia musiała mieć co najmniej 32 lata. Od Quina, który przed wybuchem wojny miał około 12 lat, był więc starszy o bez mała 60 lat.
Oznaczałoby to ze urodzil sie jeszcze w czasach wojny krymskiej. Niemal w połowie XIX wieku.
Przyszło mi do głowy, że historie młodzieńczej nienawiści dzisiaj już mocno podstarzałych Veenhovenow, Rolfow i Quinow, można by uznać za cezurę wyznaczającą prawdziwy koniec XIX wieku.
Albo przynajmniej jeden z jego wielu końców – ten zwiazany z patriarchalnym wzorem rodziny. Z posłuszną aż do samozakłamania się matka i nie znoszącym sprzeciwu ojcem satrapą, który swoje własne, bądź też przynależne do rodziny potomstwo, traktował jak prywatną własność.
Kto wie, czy poczatkow naszego permissive society, nie należy doszukiwać się właśnie w takich mrocznych wydarzeniach, których było z pewnością znacznie więcej i które wszystkie miały miejsce mniej wiecej w połowie ubiegłego wieku...
Inne tematy w dziale Kultura