Wkurzam salon Wkurzam salon
2495
BLOG

Rafał Ziemkiewicz. "Wkurzam salon". Odcinek XIX

Wkurzam salon Wkurzam salon Polityka Obserwuj notkę 1

 

 

Ale nadszedł rok 1995 i Supernowa wydała twój „Pieprzony los kataryniarza”. Powróciłeś wtedy jako pisarz SF.

Od czasu do czasu pisywałem opowiadania, niektóre, zwłaszcza „Jawnogrzesznica” z września 1990 roku, narobiły w środowisku sporo huku, ale to były dosłownie jeden, góra dwa teksty rocznie. Ale powieść „Pieprzony los kataryniarza” nie powstałaby, gdyby nie zamówił jej Mirek Kowalski. Kowal zasługuje tu na parę ciepłych słów. Był w 1980 roku pracownikiem „Tygodnika Solidarność”, a potem ciągnął podziemną Nową, oficjalnie pracując w Iskrach jako koordynator ich serii SF. Przykrywka okazała się znakomita, bo całe wydawnictwo uznawało za rzecz normalną, że w gabinecie faceta zajmującego się czymś takim bez przerwy przesiadują tabuny jakichś dziwnych ludzi, a tam właśnie przez lata działała faktyczna redakcja najbardziej znanej podziemnej oficyny.

Po 1989 roku Nowa ze względów zasadniczych zwlekała z wyjściem z podziemia, dopóki nie została zlikwidowana cenzura, i to ją zabiło? Półroczna przewaga, jaką uzyskali konkurenci, okazała się już nie do odrobienia. Kowal od razu chciał, żeby w profilu wydawnictwa znalazła się polska fantastyka i to się spotkało ze wściekłym oporem podziemnych gerontów? Jak to, w takiej firmie jakieś głupoty o UFO czy robotach?! Więc w końcu musiał stworzyć nowy sygnet, „Supernowa”, z innym logo.

Jestem Kowalowi wdzięczny za to, co zrobił, bo wydawanie polskiej fantastyki, jak już mówiłem, wydawało się w 1995 roku misją samobójczą. A on przygotował akcję bardzo starannie. Lokomotywą całego przedsięwzięcia uczynił oczywiście Sapkowskiego, ale w przeciwieństwie do tego pierwszego, nieudanego wydania z 1992 roku, o którym mówiłem, zmusił go do napisania zupełnie nowych tekstów, nieznanych wcześniej z „Fantastyki”. I do tej edycji doczepił mojego „Kataryniarza”, „Święto śmiechu” Marka Oramusa i „Królewską roszadę” Eugeniusza Dębskiego. Na plakacie ? wtedy to była nowość, plakat promujący książki ? wyglądało to w ten sposób: duża okładka ? Sapkowski, a niżej trzy małe nasze i informacje, że tak rusza pierwsza od dawna seria z polską science fiction. Sapkowski okazał się szybko wielkim sukcesem, ale i pozostałe książki doczekały się wielu dodruków; „Kataryniarz”, który do dziś jest do znalezienia w księgarniach, z okładką Polcha, to wciąż tamto wydanie. Sam Mirek Kowalski wyznał potem, że był tym pozytywnie zaskoczony. Zakładał, że na Sapkowskim uda mu się zarobić, że nie straci na Oramusie, który miał w latach osiemdziesiątych duże nazwisko, i na Dębskim, bo to fantasy, natomiast do mnie gotów był dołożyć.

„Pieprzony los...” podniósł twoją pozycję jako pisarza.

Można nawet powiedzieć, że jako pisarz właściwie od niego się zaczynam. No bo książki wydane w latach osiemdziesiątych to juwenilia, a „Wybrańcy bogów” byliby zauważeni, gdyby zdążyli się ukazać jeszcze w 1988, ale po 1989 roku przepadli. Uniesiony sukcesem „Kataryniarza” piszę następną książkę, która zawiera dwa opowiadania starsze i dwa nowe ? „Śpiącą królewnę” i „Czerwone dywany, odmierzony krok”. Wytęsknioną przeze mnie Nagrodę im. Janusza Zajdla dostałem za to pierwsze, ale ważniejsze było to drugie. Fabuła mówiła o tym, w jaką stronę zmierza demokracja w czasach dyktatury sondaży. Patrząc na PR-owe rządy PO, mam wrażenie, że to był tekst proroczy. W 1998 roku piszę „Walc stulecia”. Ciągle uważam go za swoją najlepszą powieść, choć z tych trzech książek ona akurat sprzedała się najsłabiej. Być może w swojej treści powieść była nazbyt nowoczesna, opisy pracy kreatora wirtualnych światów dla ludzi nieskomputeryzowanych były wtedy jeszcze zbyt ciężkie, a z kolei dla ludzi skomputeryzowanych szybko zaczęły trącić myszką. Dzisiaj lepiej się to czyta, ponieważ nikt nie ma pokusy porównywania techniki opisanej w „Walcu...” z aktualnymi komputerowymi nowościami. Ostatnio pracowałem nad jej wznowieniem dla Wydawnictwa Fabryka Słów i dostrzegłem właściwie tylko jeden poważny błąd techniczny.

To bardzo ciekawa książka o ucieczce od rzeczywistości. To interesujące, ale prorokowano właśnie, że młodzi ludzie będą zatapiali się w tych hiperrealnych grach i będą tworzyli sobie inne światy. Na całym świecie pisano, że owe „cybernarkotyki” w niedługiej przyszłości będą po prostu pewnym społecznym problemem.

Jeżeli ktoś oczekuje po fantastyce prorokowania, to zawsze będzie rozczarowany, bo nie tylko ona, ale i futurolodzy, którzy się uważali za naukowców, niczego tak naprawdę nie przewidzieli. Wszyscy wiedzieli, że będą komputery, ale nikt nie przewidział, że gdy się je zepnie w sieć, to powstanie Internet. Tak samo nikt nie przewidział powstania Facebooka ani żadnych innych portali społecznościowych, na których ludzie będą kontynuowali swoje rzeczywiste spotkania. Nikt nie przewidział nawet powstania telefonów komórkowych.

W „Czerwonych dywanach...” przewidywałeś jakąś ogromną emigrację z Bałkanów do Europy Zachodniej.

To akurat się nie sprawdziło, ale w momencie gdy to pisałem, Bałkany wrzały i spodziewałem się, że ludzie stamtąd będą po prostu masowo uciekać do Europy. Myślałem, że ten konflikt w Bośni i Hercegowinie rozleje się na Macedonię i Kosowo… To ostatnie się spełniło. Generalnie nie boli mnie, że rzeczywistość potoczyła się inaczej, bo ja nie stawiałem sobie nigdy zadań jak dla proroka. Jako pisarz mam cel stworzenia jakiegoś świata, który jest wewnętrznie wiarygodny. Mam wrażenie, że zwłaszcza w „Walcu...” mi się udało.

To twoja ostatnia książka z tego gatunku. Znudziła ci się fantastyka?

Nie, po prostu zacząłem mieć wrażenie, że fantastyka nie jest już literaturą, jakby to ująć, zdolną tak wiele osiągnąć, ile bym chciał. Kiedy towarzysz Kliszko chciał mnie rozstrzeliwać i cenzura mnie zdejmowała, miałem wrażenie, że zajmowałem się czymś ważnym. W nowych czasach, gdy można pisać wprost, co się myśli, większość powieści z tego gatunku to świat czystej rozrywki, w którym latają wampiry i strzygi, a baby w stalowych stanikach naparzają się mieczami.

Po „Walcu stulecia” nadąłem się jeszcze, by napisać następną książkę. Miała ona być wielką, bardzo ważną powieścią. Pomysł na nią był niezły, ambitny, wchodzący w metafizykę. Akcja toczyła się na takim zbałkanizowanym Wschodzie, czyli gdzieś tam na terenach dzisiejszej Ukrainy i Rosji. Na ten obszar wlało się dużo ludności azjatyckiej, bo do Europy Zachodniej nie można się już było dostać, Zachód odgrodził się od imigrantów swoistym kordonem sanitarnym. Pojawiają się tam Polacy, których Zachód wynajmuje do robienia porządków za kordonem, i w związku z tym czują się oni cywilizacyjnie lepsi, a miejscowi ich nienawidzą niczym sienkiewiczowska „czerń”. A generalnie chodzi o to, że stary pisarz, mający około stu lat, możliwościami medycyny przyszłościowej trzymany w całkiem niezłej kondycji, jedzie w podróż z wszczepionym tak zwanym ziarnem, aparaturą zapisującą pracę jego mózgu. W tym świecie zamiast filmów czy gier ulubioną rozrywką stało się już bowiem przeżywanie cudzych przeżyć w sposób zupełnie dosłowny. Tak jak dziś DVD, tam sprzedawane są dyski z czyimiś autentycznymi przeżyciami zgranymi z mózgu dowolnego człowieka – kaskadera, mordercy, donżuana, żołnierza na froncie, itp. Ów starzejący się pisarz dostaje to ziarno, by „nagrać” jego podróż na Wschód. Okazuje się jednak, że zostaje wplątany w wybuch wojny, która w dużym stopniu została sprowokowana jako krwawe widowisko przez światowe media. Bo te po prostu potrzebują nieustającego reality show, w którym między innymi ów pisarz gra i jednocześnie jest nagrywany. Sytuacja wymyka się jednak spod kontroli autorom przedstawienia. Pisałem tę książkę bardzo długo, szykowała się cegła na 400 ? 500 stron, ale w końcu jej nie dokończyłem, to znaczy, zmieniłem założenia i zapiąłem uproszczoną fabułkę na standardowe dziesięć arkuszy. Ale uznałem, że nie ma sensu tego wydawać, bo zepsułbym sobie markę jako pisarz. To była moja największa literacka porażka. Nie wykluczam, że będę jeszcze kiedyś pisał fantastykę, ale na zupełnie innej zasadzie.

Zwłaszcza „Walc stulecia” miał dobre recenzje. Krytycy chyba w ogóle zaczęli łaskawszym okiem patrzeć na powieści SF?

Myślę, że po prostu o literaturze zaczęli pisać inni ludzie. Doszło do głosu nowe pokolenie, nieobciążone myśleniem rodem z PRL-u. Po „Walcu stulecia” Paweł Dunin-Wąsowicz, wydawca Lampy i Iskry Bożej oraz m.in. książek Masłowskiej, wpisał nasze biografie do swojego „Parnasu Bis”, spisu młodych pisarzy. Fantastyka przestała być gettem, jakim była jeszcze do późnych lat osiemdziesiątych, zresztą zmiana jest po obu stronach ? trudno powiedzieć, czy to, co opiszą choćby wspomniani tu Twardoch i Szostak, jest jeszcze fantastyką, czy już prozą głównego nurtu.

Sam w tej chwili fantastyki nie uprawiam, ale wciąż bywam zapraszany na różne zloty fanów SF. To ciągle mój świat, gdzie wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. Może i jesteśmy trochę dziwakami, ale twórczymi i bystrymi. Kiedy odkryto, że na Marsie istnieje życie, napisałem taki szyderczy felieton o tym, że my, fani fantastyki ? „obciachowcy”, „antysportowcy” i w ogóle outsiderzy ? wiedzieliśmy o tym dawno, dawno temu. No i kto tak naprawdę jest tu obciachowcem?

 

 

Na następny odcinek zapraszamy jutro o godzinie 17. Książka jest już dostępna.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka