Stary Wiarus Stary Wiarus
1983
BLOG

Syk polski

Stary Wiarus Stary Wiarus Rząd Obserwuj temat Obserwuj notkę 99

Opublikowane zostało oświadczenie majątkowe premiera Mateusza Morawieckiego. Jak było do przewidzenia, z polskiego gniazda żmij natychmiast rozległ się syk na cały internet.

Zawsze na przydechu, zawsze tonem najczarniejszej nienawiści, w miarę możności z syczącym 's' i pogardliwymi zdrobnieniami – pensssyjka, posssadka, tłusssta,, sssuta, bogata, wypasssiona. W domyśle – wszystko nienależne, na  pewno złodziej, na pewno ukradł. Bankier, więc złodziej, ukradł, ukradł frankowiczom, łapać złodzieja!!! Przecież to niesprawiedliwe, żeby on miał pięć milionów złotych oszczędności, a ja nie! Co on niby za to robi? Ja cale życie pracowalem i mam 1500, a on się w szmalu tarza!!! Na pewno ukradł, ukradł, ukradł, łapaj złodzieja, do lochu go!!!


To samo było, kiedy ministrem finansów u Tuska był Rostowski, skądinąd wyjątkowo obrzydliwy gość. Kiedy się rozeszło, że Rostowski oproćz ministerialnej pensji ma osiemnaście tysięcy złotych miesięcznie emerytury z Wielkiej Brytanii, oburzeniu nie było końca. Taka suta, tłusta, wypasiona, bogata emerytura, a tymczasem polscy emeryci za dwa tysiące...  etc. etc. Nikogo nie obchodziło że Rostowski po prostu pracował przez dłuższy czas w brytyjskim sektorze finansowym, dobrze zarabiał, a zamiast przepić, część zarobków wkładał do prywatnego funduszu emerytur kapitałowych osiągającego przyzwoitą stopę zysku. Wkład własny, plus kontrybucja pracodawcy, plus zyski funduszu, plus procent składany złożyły mu się na emeryturę, którą zaczął wybierać z funduszu po osiągnięciu 55 lub 60 roku życia, w całkowitej zgodzie z prawem brytyjskim. 18 000 złotych miesięcznie to około 3 700 funtów miesięcznie, czyli około 44 400 funtów rocznie. Suma całkiem w porządku, ale jak na UK żaden szczególnie milionerski frukt.


Ani ta emerytura Rostowskiego nic wspólnego z Polską nie miała, ani z polskiego budżetu nie szła, ani polski podatnik się do niej nie dokładał, więc zasadniczo nikomu w Polsce nic do niej. Ale gdzie tam - lud zadecydował, że taka emerytura jest nadmierna i nienależna, skąd by się nie brała, więc Rostowski ma za dobrze, i to jest niesłuszne, żeby on miał za dobrze. Więc lud syczał.


Mam kumpla jeszcze z Warszawy, który znalazł się w Australii mniej więcej wtedy, kiedy ja, ale zawodowo poradził sobie lepiej, ponieważ rychło uzyskał pracę w australijskim oddziale jednej z najpoważniejszych światowych firm IT.


Przez ponad 35 lat piął się tam po śliskiej drabinie awansowej, zajmując stanowiska z początku skromne, potem poważniejsze, potem całkiem poważne, a przez ostatnie 15 lat pracy zgoła bardzo poważne. Pracował w Australii, potem w kwaterze głównej firmy w Stanach, potem znowu w filii w Australii.


Płacono mu za to najpierw dobrze, potem bardzo dobrze, a przez ostatnie 15 lat wręcz znakomicie, nawet według wysokich standardów płacowych korporacji w której pracował. Nikt go nigdy nie pytał, gdzie się urodził, a jego osiągnięcia zawodowe spotykały się z pełnym uznaniem zwierzchności.


Nikt mu również nie rzucał kłód pod nogi, kiedy zapytał, czy korporacja nie ma nic przeciwko temu, aby w weekendy chałturzył sobie jako niezależny konsultant. Od tego czasu jego prywatny telefon komórkowy odpowiadał w weekendy a to z Seulu, a to z Kuala Lumpur, a to z Tokio.


Przyjaciel mój, jakkolwiek dorobił się wszystkich zwyczajowych rekwizytów życia wyższej klasy średniej (porządny dom, samochody, prywatna szkoła dla dzieci etc) jest człowiekiem nieskłonnym do ekstrawagancji. W związku  tym nie kupował co dwa lata nowego Porsche, ani nie latał z Australii na wakacje w Las Vegas lub na Lazurowym Wybrzeżu, co czynili niektórzy jego koledzy z pracy na tym samym szczeblu zaszeregowania. Pieniądze swoje inwestował. Gdzie - nie opowiadał mi się, ale przyznał kiedyś przy kolacji, że między innymi w jednym z najlepszych prywatnych funduszy inwestycyjnych w Australii oferujących obsługę prywatnych emerytur kapitałowych.


Kiedy w wieku 66 lat, zamiast dalej zarabiać na atak serca, przyjaciel mój oznajmił swemu pracodawcy, gdzie i jak głęboko ma swoje stanowisko, i że przechodzi na emeryturę, jego prywatny fundusz emerytalny przysłał mu list, z którego wynikało, że jego emerytura, indeksowana do inflacji, będzie wynosić AUD 104 000 rocznie, czyli ca. PLN 276 000 rocznie, czyli ca. PLN 23 000 miesięcznie, a jej opodatkowanie wyniesie 0,00%. Ponieważ przyjaciel nie miał długów i był od dawna właścicielem swojego domu, pojazdów etc., uznał ten stan rzeczy za jak najbardziej do przyjęcia.


Przyjaciel mój ze śpiewem na ustach opuścił korporację, po wygłoszeniu na swoim spotkaniu pożegnalnym przemówienia, za które o mało co nie został pozwany do sądu za zniesławienie dyrektora generalnego i prezesa zarządu, ale awantura rozeszła się po kościach, bo był wszak i tak na wylocie.


Następnie, po kilku miesiącach odpoczynku, udał się po raz pierwszy od swojego wyjazdu z Polski z wizytą tamże, w intencji spotkania z przyjaciółmi i rodziną, a także rozejrzenia się za ewentualnym zakupem mieszkania w Warszawie w celu spędzenia tam tzw. jesieni życia.


Wrócił markotny. Okazało się, że nieopatrznie przyznał się najbliższej rodzinie, że ma więcej emerytury netto niż Prezydent RP pensji podstawowej brutto, i uderzyło w niego z pełną siłą tsunami oburzenia rodaków, takie samo jak w przypadkach premiera Morawieckiego i ministra Rostowskiego ("tłusta, suta, bogata, wypasiona emeryturka, a tymczasem nasi emeryci... – nie z nami takie numery, Brunner!"). Na nic się zdało tłumaczenie, że to nie z krwawicy polskiego proletariatu ta jego emerytura idzie, i że on dostaje tyle, ile mu się należy, z tego co sam cierpliwie przez 35 lat odłożył. Rodacy wiedzieli lepiej – dostaje za dużo, i szlus!


Następnie okazało się, że emerytura mojego przyjaciela, opodatkowana w Australii stawką 0,00%, wpada w Polsce w takie progi podatkowe, że musiałby wręczać polskiej skarbówce 25 do 30% tej emerytury – za samą tylko rozkosz przebywania na terytorium RP. Sposoby obejścia są, jak objaśnił mu modny i drogi warszawski doradca podatkowy, choć niespecjalnie tanie, ale nikt niestety nie zagwarantuje, że polskie przepisy się nie zmienią ze środy na piątek, ponieważ zagraniczne frajerstwo jest od zawsze ośrodkiem żywego zainteresowania specjalistów Urzędu Skarbowego ds. odłączania gotówki od sarenki.


Zniechęcony do swojej koncepcji umierania w Ojczyźnie, przyjaciel mój sprzedał dom i zamiast apartamentu w Warszawie, nabył czarującą rezydencję w nadmorskim miasteczku Mooloolaba, powiat Maroochydore, stan Queensland, gdzie poświęca się obecnie wraz z żoną kąpielom w oceanie, pielęgnacji kwiatów  tropikalnych w swoim ogrodzie, wędkarstwu morskiemu i rozpieszczaniu odwiedzających go wnuków. Już nie nalega na to, by wnuki mówiły do niego po polsku.


Na wspomnienie Ojczyzny, mój  przyjaciel zasępia się i mówi, że miał jak najlepsze chęci, ale nie czuje się na siłach spędzić starości w gnieździe żmij.






emigrant (nie mylić z gastarbeiterem)       

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka