Xylomena Xylomena
212
BLOG

Kto kogo zdradza, gdy alfonsem są rodzice?

Xylomena Xylomena Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Ilekroć człowiek nie sprawdza się w jakiejś funkcji społecznej, roli życiowej, to zdaje się być problemem indywidualnym, choćby był on determinowany uwarunkowaniami środowiskowymi, kulturowymi, czy jakkolwiek zataczającymi szersze kręgi ludzi, łącznie z tymi osobami, których już na świecie nie ma, albo i z tego powodu, że umarli. Ale gdy jakieś role z założenia nie mają przynosić żadnego efektu, bo ludzie tak to sobie powymyślali w konsensusie społecznym (głównie przepisami, prawem, ale i zwyczajowo, tradycją lub przeciwnie – aktami/ruchami sprzeciwu), to zastanawiające, czy to gra pozorów z braku treści za którą tęsknią, czy świadoma walka z niechcianą prawdą, wykluczanie jej z życia.
Jak to rozpoznać, przy jakich czynnikach lub dla kogo występuje widzialność fałszu?
Na przykład w gabinetach lekarzy szkockiej służby zdrowia (a możliwe, że w całej Wielkiej Brytanii – nie wiem, chodzi tylko o przykład) wiszą drukowane napisy, że pacjent na jednej wizycie ma prawo do zgłoszenia tylko jednego objawu chorobowego. Z punktu widzenia prawdziwości roli lekarza, taki napis miałby sens tylko wówczas, gdyby lekarze byli uzdrowicielami i potrafili odejmować każdy jeden objaw na takiej wizycie lub gdyby każda choroba składała się tylko z jednego objawu i to zawsze takiego samego u danego człowieka oraz u każdego człowieka. A wystarczy kogoś kto wie, że nie jest prawdą nic z tego, żeby zobaczył w tym wtłoczenie ludzi w fałszywe role, wywyższenie opakowania nad treścią. 
Czy odkrywcą takiego fałszu będą Szkoci wychowani od dziecka, że do lekarza wolno się odezwać w sprawie tylko jednego objawu i analogicznego wyobrażenia o chorobie? Nie. Szkota po takim wychowie nie da się wyleczyć nawet u geniusza leczenia za siedmioma górami, za siedmioma lasami, bo on nie będzie wiedział, co mu o swojej chorobie powiedzieć. Tym bardziej szkocki lekarz nie pomyśli o sobie – a może ja jednak nie jestem żadnym lekarzem, pomimo że o mnie tak napisano, wydano specjalne ubranie do identyfikowania mojej roli, i mam wypłacane wynagrodzenie za te przebieranki.
Jednak i Polak, który z łatwością dostaje wytrzeszczu od takiej instrukcji korzystania z usług medycznych lub się bulwersuje, że lekarz może go upomnieć, iż podał za dużo dolegliwości, co utrudnia „diagnozowanie”, wcale nie ma powodu się cieszyć ze swojego oświecenia, jak to widzi Szkota nabijanego w butelkę iluzją o zorganizowaniu mu leczenia przez państwo (i to darmo, łącznie z darmowymi „lekami”).  Od razu powinien się zacząć martwić, czego sam nie widzi na tej zasadzie. Czym jest zasłona i czy może ją ściągnąć o własnych siłach, jeśli nieświadomie tworzy na nią zapotrzebowanie.
Bo jeśli zamiast wątpienia, że wie z jakich żądz pochodzi i z jakimi skończy, wybierze latanie za Szkotami, żeby zauważyli jego mądrość i troskę o nich, ani ich nie uleczy, ani siebie. Ulegnie tylko pokusie pokazania się z dobrej strony, gdy o złej ani nie chce trąbić, ani nie umie, bo na ogół to z nią mu najlepiej – niestraszno, niegłodno, niesamotnie i za wariata nie mają.
Poprawianie świata metodą wyjmowania drzazg, otwierania komuś oczu na prawdę, której znieść nie może w danym momencie (nie bez powodu jej nie widzi), gdy unieszczęśliwi i głos odbierze, aż po utratę ducha, jaki pożytek przyniesie?  Dlatego, kto zna ciężar prawdy, nawet w małym rąbku, nie mówi do tego, kto słuchać nie chce i o drogę nie pyta; nie zaczepia na ulicach i nie nachodzi w domach.
Wczoraj jedna Szkotka pokazała mi swoje dłonie z czerwoną wysypką i pęknięciami, czekając na odpowiedź – co to jest, dlaczego to się jej pojawiło. Nietypowe dla Szkotów, żeby w chorobie szukać  odpowiedzi w kimś do tego niewyznaczonym. A w ogóle ilekroć w życiu muszę odpowiadać – nie wiem – działa to na mnie jak zapłon do burzy myśli, dlaczego ktoś mnie nominuje do mówienia (o czym w tym momencie myślałam?), znalezienia rozwiązania. Czy jakiejś wiedzy przypadkiem nie zakopałam gdzieś w sobie, czegokolwiek, co powinno być na wierzchu lub przynajmniej, czy mam dobre usprawiedliwienie dla swojej niewiedzy, niezdolności niesienia pomocy? I choć w jej przypadku wystarczyłoby poradzić rzucenie pracy, bo od dawna powinna być na emeryturze, aż stało się to dla niej wszystkim w co wierzy - najmniejszy przestój napawa ją lękiem, próbując go zagadywać mówieniem z kimkolwiek o czymkolwiek, a swoje dni wolne od pracy przeklina, że znowu przyszły – nie śmiałam jej powiedzieć choćby tyle prawdy dla uzdrowienia jej spracowanych dłoni. Szczególnie, że już kiedyś skomentowałam jej lata pracy, że to za długo, na co odpowiedziała śpiesznie, że wie to dobrze (nie potrzebowała mojej gadki). Ci Szkoci (raczej większość, niż mniejszość), którzy na starość nie uzbierali majątków, pracują do śmierci ze względów finansowych – dachu nad głową i wyżywienia – bo stawki emerytur nie dochodzą do minimalnych pensji nawet w jednej trzeciej. I przez całe życie zawodowe starają się tego nauczyć, że to nie jest męka, po to, aby nie czuć przegranym, nie zwariować. Tak wielu nawet uczy się kochać podłą, niczego nie wnoszącą, pracę, że to dla nich dobro. Jedyne dobro...
Oczywiście nie tylko Szkoci, ale komu narodowość jest przeszkodą w widzeniu ludzi, to tak mu to zostawić trzeba, bo i ten po coś tak chce widzieć.
To jakim prawem chciałbyś to zedrzeć, nie potrafiąc dawać niczego w zamian? Albo krzykiem  brać – idź do Boga w Nim się kochać, wtedy żadna bieda i nędza na emeryturze nie będzie ci straszna, a jeszcze się z niej ucieszysz, bo zobaczysz z niej pożytek.
Ktoś uczony gadaniem, tym bardziej niczego nie zobaczy, a jeszcze przelęknie, gdyż ani siła ducha nie mieści się w ludzkiej wyobraźni bez własnego doświadczenia, od czego rośnie, od czego maleje. Ani poczucia winy nie nabywa się takim sposobem, że wysłucha czyichś wypominków, co się robi źle. Może jej być tylko tyle, ile już jest, zanim ktoś o tym zaczął pouczać. Dlatego gadaniem łatwiej ją odjąć i ducha umniejszyć/pogorszyć, niż umocnić.
Tak, kto chodzi po świecie narzekając, jakie złe poglądy ludzie mają, jakie upadłe sumienia i zwyczaje, a jeszcze ogłasza, że ma to w trosce i szuka rozwiązania ich odmiany/nawrócenia, niech się raczej trwoży, ile z tego jego własnymi słowami jest usprawiedliwione - ich wywyższeniem nad miłością – bo uniemożliwiły komuś budzenie poczucia winy, szukanie własnych błędów wobec ludzi. A ilu od Boga odepchnął, czyniąc kimś ostatnim do podniesienia na Niego oczu? Bowiem  ateista ateisty tak nie potrafi odgrodzić od Jezusa, jak wywyższający się znajomością Boga i Jego praw, szczyceniem się swoją łaską, czy umiejętnością oddawania należnej czci.
Gdy komuś nie udaje się znaleźć w życiu nic poza wypracowywaniem swojej roli kucharki, której się uczepia jako jedynego sensu swego bytu, żeby nie stracić wszelkiego rozumienia, a drugi chodzi w glorii rozumienia Boga, którego każdemu potrafi objaśnić i pracowania z Nim ręka w rękę, to na kim spocznie wina tej dysproporcji lub w czym tu wypatrzeć powód do nagradzania? Im bardziej by się drzeć na kucharkę, że winne jest jej lenistwo w szukaniu Boga, mały duch, czy cokolwiek, to winny zostanie tylko krzykacz/oskarżyciel próbujący zagłuszyć własną winę za jej stan. Nie zdoła dowieść rozumienia Wielkiego, kto nawet woli nie ma do rozumienia Małego.
Spełnianie się w roli jakiejkolwiek fałszywej, z udawania kogoś kim się nie jest, jak w przypadku leczenia dla leczenia (bez szans na wyleczenie) nie jest możliwe, dlatego rodzi potrzebę rywalizacji, jako substytut treści/sensu. A rywalizacja angażująca myśli, intelekt, to zamiennik martwienia o własną sprawiedliwość, oddziaływanie na ludzi.
Przy takich różnicach nie mówi się tym samym językiem, nawet jeżeli to tylko inny kierunek ruchu a nie perfekcja martwienia wyłącznie o to, czy o tamto. W rodzinie te odmienne orientacje mają zdolność rosnąć do wzajemnych prześladowań i nienawiści w mniemaniu udzielania pomocy i ratunku. Ratunku przed byciem życiową ofiarą wykorzystywaną przez ludzi, czy tylko tracąca czas i energię na szukanie więzi z ludźmi. A pomocy w rozumieniu zagrożeń dla duszy z wyrugowania miłości z życia.
I tak te wzajemne otwierania oczu, co jest nie tak z twoim systemem wartości, a twoim, przez sam fakt nieskuteczności potrafią rodzić wstręty i wyobcowania nie do przełamania. Na przykład ktoś nakłaniany do cynizmu, żeby wykorzystywać ludzi na wszelkie możliwe sposoby, może być tak inny z ducha, że będzie na każdym kroku unieszczęśliwiany tropieniem, czy przypadkiem nie ma do kogoś słabości, nie uśmiechnął się, nie zagadał, nie napisał, nie podarował. A już układ, kiedy ta odmienność jest zdradą wartości rodziców,  nadaje się nawet do pokazywania miłości jako największej winy. Bo powiedzą - co z tego będziesz mieć ty i my, co się nad tobą trudziliśmy, to tak nam się odwdzięczasz, że pozwalasz sobie na kochanie niezasłużonych, niczego nie wnoszących? Kto ci pozwolił z kimkolwiek przyjaźnić, wpuszczać do domu, albo jakim prawem kierujesz uczuciami, zamiast prostytuować z kim popadnie, jak normalni ludzie, dla ukręcenia czegokolwiek wymiernego lub kto ci pozwolił dzieci rodzić, zamiast je usuwać i tak brać w obronę nasze własne ścieżki. Co z ciebie za wyrodne dziecko i skąd tyle nienawiści, żeby skazywać nas na potępienie, gdy my ci życzymy użycia z tego świata wszystkiego co się tylko da i nie wyrzeklibyśmy się ciebie przy największych zbrodniach, jakie by ci się zamarzyły do ogrania tego świata. My jesteśmy dla ciebie rodzicami całym sercem, a ty nie chcesz być dla nas człowiekiem...
Bo, gdy ktoś nie ma miłości i nigdy jej nie znał, interpretuje obserwowane zachowania we własnych kategoriach wyrachowania/kalkulacji, gry, walki, albo zaburzeń, żeby odepchnąć zastanawianie nad nimi. We własnym mniemaniu nie tępi miłości, skoro czegoś takiego nawet nie ma, nie istnieje, nie potrzebuje w nią wierzyć.
Przy takich rozbieżnościach między ludźmi, ci niby wyluzowani używaniem żywota, nie zachowują się ani trochę na podobieństwo uroczej i tolerancyjnej cioci Neli z polskiej komedii o utrzymywaniu się z uwodzenia, tylko bardziej jak zombiaki starające zagryźć każdy ślad światła i źródła radości. Albo jak dyktatorzy uczuć –  ja ci podyktuję, co masz cuć i kiedy, do kogo, od czego, dlaczego, łącznie z ciepłem i zimnem, głodem i nasyceniem, strachem i radością, bo jeśli nie tak działasz na nasze słowa, to jesteś obcy, a nie dzieckiem naszego ciała.  Za to, to cię wydamy, sprzedamy, wyrzekniemy do kogo się da i niech cię nam odmienią lub jakoś zdyskwalifikują.
Ale odwracając perspektywę nie można powiedzieć, że takich rodziców nie dotyczy dramat posiadania dziecka kochającego, duchowego, którego nie są w stanie formować na cynika, zdobywcę, posiadacza, wykorzystywacza, bo ono nie przyniesie im chluby w ich wartościowaniu; będą się czuli nim ośmieszani, żałośni i godni politowania, choćby je zakrzyczeli własnymi rozumami lub namówili na śmierć. To przecież też swoiste męki, i napotykające zrozumienie u im podobnych. A współczucie u ich własnych ofiar, że są tacy nie do uszczęśliwienia niczym, nie potrafiący cieszyć życiem, istnieniem kogokolwiek. 
Tylko, niech nikomu wyobraźnia nie przekłada tego na role, że jak jest dzieckiem, to jest ofiarą, a jak rodzicem, to oprawcą, ponieważ duchowość, to żadne schematy psychologiczne, ani dziedzictwo społeczne do rekonstruowania odtwarzaniem sytuacji i postaci, byle dobrze rozkminić znalezienie się po stronie zwycięskiej, czy jakkolwiek - właściwej.
Jeśli już patrzeć w kategoriach rozpoznawania duchów w ogóle, to dzieci światła wiedzą, kiedy stracili ducha świętego, który umożliwiał im znoszenie od ludzi wszystkiego z miłości do nich; miłości, że ludzie są. Dzieje się to w momencie użycia słów do upomnienia ludzi za jej brak. I chociaż przez swą pamięć o swoim życiu w duchu świętym, coraz sprawniej są w stanie przemawiać do ludzi, by być zrozumiałymi, nie ma w tym już żadnej pociechy dla nich samych, gdy przestali różnić się od swych prześladowców - stali jednakowo źli i jak oni wykazują niezdolnością do bezwarunkowego kochania. Tak bardzo czują swą przegraną z zaprzepaszczenia dobroci w jaką byli wyposażeni z dziecięctwa, że już wszelkie ciosy i straty od ludzi  przyjmują jako sprawiedliwość Boga. Mają niezatartą pamięć o zmarnotrawieniu dobroci, pamięć o swojej winie, że nie zdołali ofiarować dobra światu, wytrwać w miłości,  i że tym zabili Jezusa.
Dla nich to jest grzechem, a powrót ducha świętego byłby łaską. Nadzieję pokładają w swojej śmierci, jako jedynym zadośćuczynieniu za spowodowaną stratę, gdyż żadne „odpuszczam ci grzechy” od ludzi, nie działa na nich przywróceniem ducha świętego; którego znali. Więcej nawet, bo z myśli, że dokładają do swego upadku wykupywanie od  poniesienia za to konsekwencji  śmiercią sprawiedliwego, który zniósł całe zło, rodzi się tylko pogarda do siebie, iż jest to na podobieństwo fałszowania prawdy o mecie, do której się wcale nie doszło, podszywania pod nie swoje zasługi, umiejętności (niczym w przypadku tych nominalnych lekarzy z coraz doskonalszymi przepisami do niewykazywania się żadnym leczeniem i wiedzą o chorobach). Dlatego ich nikt nie przekona, że zasługują na zbawienie z duchem własnym - duchem zła, bo znają różnicę między dobrem, a złem. Dobro w nich przeminęło i tęsknią za nim (odtwarzają dobroć ze wspomnień), bo zostali już tylko złem, na podobieństwo tego, z którym podjęli walkę. Podczas, gdy duch święty, o którego zatracalności nie wiedzieli, nie był duchem wojny, tylko pokoju i nie należało nim walczyć o niczyje uczucia, tylko dać się nienawidzić złu.
A kto kogo zdradza, gdy wcale nie wybiera, czy urodzi się ciemnością, czy światłem? Światłość umie zdradzać siebie, a ciemność z sekretów żyje. Oby kiedyś ich zabrakło.

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo