Xylomena Xylomena
115
BLOG

Po stygmatach grzeszników poznacie? - komentarz do wywiadu

Xylomena Xylomena Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Świadectwo Giorgio Bongiovanni o Jezusie

Nie chodzi mi o zaszczepianie wątpliwości, tylko się pozastanawiam głośno, bo w moim doświadczeniu to warunek przychodzenia/znajdowania odpowiedzi – nie uczysz, to nie jesteś uczony. I chociaż to dosyć przerażające, niczym uwiązanie winą za ludzi, którzy by te słowa przyjęli, gdy samemu pożąda się przewędrowania dalej, czy nawet zachowanie zdradliwe (przeciwieństwo wierności), gdyby żaden krzyż się za to nie należał lub tylko wybrałoby się ślepotę na niego z odruchowej niechęci przed poświęceniem, to nic by mi nie przyszło z zatrzymania w miejscu (że nie chcę więcej powiedzieć – więcej rozumieć), chyba że licząc za korzyć obłęd z zaniechania ewangelizacji. Tak ją w każdym razie rozumiem/doświadczam na ten moment, a nie że naukę o Jezusie można uwięzić na jakiejś kropce po ostatnim mówcy, którego zatwierdził ten i ten, bo więcej rodzących się z ducha nie potrzeba, skoro i tak każdy z nich bredzi lub milczy po swojemu w tej swojej wędrówce do rozumienia, więc nic więcej nie odsłania, tylko wprowadza zamęt.
Ale to akurat wcale nie o wybranych pośród mrowia, ale ich mrowiu bez możliwości wytropienia przez obcych po słowach i stowarzyszeniach, gdy i siebie nawzajem nie potrzebują dla uzgadniania zgodności. Bo uzgadniania czego – pytań do wychodzenia z indywidualnych ciemności? Choć generalnie nie wątpię, że istota krzyża tkwi w tym, by nie wybrać samego siebie nad byciem z ludźmi. Przynajmniej dopóki potrafi się kogoś kochać i to obiera za wartość.
A jak już wiem, o co nikt za mnie nie zapyta i czemu się nie zdziwi przez odrębny ciężar win (krzyż), to go niosę – przyznaję do niego, a nie udaję, że go nie ma lub że jest na podobieństwo czyjegoś i że interesuje mnie tylko to, nad czym ktoś inny się głowi (wszyscy?), aby nikt nie wyparzył, że mój w ogóle istnieje. (No proszę – z tego ściszania głosu do coraz pokorniejszego, dlaczego się odzywam, zawędrowałam do trybu samochwała w kącie stała i wstydźcie się być inni, choć mi to akurat batów potrzeba dla sumienności, skoro tak ta nauka przyśpiesza...)
W każdym razie, kto komu doradza zrzucanie krzyża - o nic się nie martw, przestań myśleć, a będziesz przeszczęśliwy - nie zdejmuje ciężarów z cudzych barków, tylko usiłuje zepchnąć z drogi do rowu jak taran. Nie lepszy jest ten, kto ogłasza ciężary „wszystkich”  - to i tamto jest „nam” zmartwieniem - bo jest jak stawiający mur w poprzek drogi niosących krzyże, żeby swojej nauki nie przeszli. Ani ten, kto przerzuca swój krzyż, że wszystko przydarza mu się z czyjejś winy, a on ma tylko do wytropienia tych wrogów swojej szczęśliwości. Przypomina dobywającego miecza na własne nogi i dziwiącego się ich bólowi.
Dobra pomoc, to nie jest nic prostego, gdy kierować się żądzą uwolnienia się od winy – twoją poniosę, żeby o swojej zapomnieć (wymienić/sprzedać?). 
W czym mogę się mylić, ponieważ nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek umiała nieść cudzy ciężar, więc nijak mi być tego pewną.
Aczkolwiek w takim przypadku jak stygmaty zdaje się istnieć widzialny komunikat o podzielności niesienia krzyża. Dlatego nie dziwi mnie pytanie przedstawionego w tym filmie stygmatyka do Jezusa o sens cierpienia, dlaczego obydwaj cierpią – mają te same rany – a więc, dlaczego nie jest to tak, że jeden odejmuje bólu drugiemu (w żadną stronę).  Rozumiem, że doświadczający spotkania z cierpiącym Jezusem mógł myśleć - w czym jest dobre to bycie jednym ciałem z Nim? Gdzie korzyść dla kogokolwiek, czemu to służy, co zmienia na lepsze? A jeszcze, gdy poczytać żywoty niektórych świętych ze stygmatami, że znosili swe cierpienia w intencji ulżenia mękom Jezusa na krzyżu, to takie objawienie, że - to nie myślenie dla ciebie, idź gdzie indziej/inaczej, bo zobacz, to tak nie działa, niczego nie możesz mi ofiarować – na pewno zmusza do przewartościowań.
U tego człowieka i każdego kto myślał podobnie jak on, i kto nie wątpi, że świadectwo jest prawdziwe.
Natomiast komu to za nic, temu za nic (np. zwierzętom), a w czyim światopoglądzie mieści się takie zdarzenie lub nasuwa inne pytania, nie pyta o nic lub właśnie może mieć inne zmartwienia (przeciwne?), czy tylko inną systematykę problemów, niż owocowanie bólu (na zasadzie – jak mam zrozumieć, to jeszcze zrozumiem, teraz nie umiem się tym martwić lub nawet nie widzę w czym jest problem i dla kogo).
I ja mam takie pytanie – z czego wywodzi się mniemanie, że skoro mam stygmaty, to jestem między dobrymi/jednym z dobrych? Tak rozumiem narrację u zaproszonego gościa w tym filmie. Bo i zupełnie dosłownie powtarza on pojęcie „dobrych ludzi”, jako używanych przez Jezusa na swych wysłanników/apostołów. I nie to, że potrzebuję urządzać komuś rachunki sumienia, tylko domyślam się, że czepie on takie mniemanie o sobie dokładnie z Kościoła urzędowego, od którego o stygmatykach się uczył/dowiadywał, że istnieją i zostają świętymi, czyli tymi „dobrymi”, podobnie o świętości apostołów ewangelistów.  A z drugiej strony ten sam Kościół (urzędowy), który głosi swe uzdolnienie/uprawnienie do nominowania poszczególnych ludzi na apostołów Jezusa  występuje tu (w tym filmie) w roli nauczyciela fałszu. To skąd ta niekonsekwencja? Tylko na zasadzie, że i heretykom zdarzy się nauczenie prawdy?  Czy przez rozgrzeszenie/ułaskawienie spotkaniem Jezusa?
I próbuję to porównać też ze sobą (złą, jak Jezus uczył, że źli jesteśmy i jak znam siebie z utraty ducha świętego), chociaż może to być nieadekwatne, bo dla mnie stygmatyzm w ogóle nie jest wskaźnikiem właściwości osobowej (powołania, świętości); ewentualnie ta kwalifikacja jest najmniej ważna lub przedwczesna przy niewłaściwym używaniu/czytaniu stygmatów.
Używaniu, ponieważ uważam je za sygnalizację do objawiania się granicy grzechu. Zatem potencjalnie występującą u każdej osoby ludzkiej.
W moim pojmowaniu, przy grzechu można się uprzeć i to by dawało stygmat permanentny, ale generalnie jest on do cofnięcia zmianą własnego postępowania, a dokładnie - podporządkowania.  Kto podporządkowuje się osobie bez duszy, ostrzegają go o tym rany Chrystusa, jako system alarmowy. W ten sposób je rozumiem, ponieważ w ten sposób ich doświadczałam/odczuwałam; jako zawstydzenie za niekierowanie się własnym rozeznaniem, tylko posłuszeństwo konkretnym kapłanom, którzy dusze stracili („przeistoczonym”?). Czy tacy różniliby się od jakichkolwiek kosmitów lub czy istnieją stwory potrafiące przyjmować dowolną postać? Nauczanie Jezusa o tym mówi, że nawet Jego postać szatan potrafi przyjmować, więc czemu człowiek miałby nie być wyposażony w system ostrzegania?
Ale może jedynie uciekam przed bólem, jak zwierzę, bo nie stać mnie na nic poza używaniem rozumu, do którego się przywiązałam? I może dla wielu taka właśnie ucieczka przed bólem stygmatów jest napędem do myślenia? Lub odwrotnie – wielu tak chciwie chce zrozumieć coś samemu, że nawet nie widzi, że stygmaty nosi/znosi (unieczynnia)?

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo