Xylomena Xylomena
30
BLOG

Myśli melancholijne wokół kultury ludożerstwa

Xylomena Xylomena Społeczeństwo Obserwuj notkę 1

Robiłam dzisiaj posiłki ze skarbów ziemi, które nazbierałam na spacerze. Wszystko mi wyszło smaczne, najadłam się do syta, z apetytem. A i tak w całym kontekście, zarówno zbieranie jak i jedzenie, było mi melancholijne, gdy mogłoby być radosne – powinno takie być. Nasuwało mi myślenie o złu i dobru.
O dobru, że karmi i że jest nie to przeoczenia właśnie przez to, że daje darmo i więcej niż człowiekowi potrzeba, aż może on robić z tego zapasy, żeby o zimę się nie martwić, przywoływać gości, dla których chciało mu się zbierać więcej, gotować coś dłużej, czy wymyślniej. Nie musi ani orać, ani siać, tylko wędrować, bo w różnych miejscach inne cudeńka i smakołyki, nad rzekami, na łąkach, w lasach, a dalej idąc w różnych klimatach itd. Nie tylko karmi, ale też poi, leczy, pielęgnuje światłem i powietrzem, różnymi rodzajami gleby, złożami – dając wszystkiego w obfitości. (Nie to, żebym była wielkim znawcą, ale skoro znając trochę, widać pełno, to cóż dopiero poznając dużo lub całą pełnię – życia mało do choćby spróbowania po razie wszystkiego.)
Nawet o dawniejszych ludziach, że ci prości, którzy widzieli w rodzeniu ziemi dar i umieli czuć przez to wdzięczność (dlatego tak łatwo przychodził im pomysł szukania Boga-darczyńcy), byli jacyś lepsi od tych, których nauczono nie widzieć bycia obdarowanym, tylko byciem dawcami sobie czy komukolwiek. Od tych wszystkich nowoczesnych w nieustannym poczuciu braków i ślepych na lepszość tego, co darmowe, od tego, co kupują za swą siermięgę i trud, który ich przygniata.
Przesadziłam – nie od nich wszystkich, tylko tych z premedytacją odrzucających dary. Cóż są winni ci, którym nie dano widzieć od maleńkości, że jako ludzie są żywieni darmo, a wręcz jeszcze przyuczono ich by narzekać i rozpamiętywać, że nie mają, planować jak nabyć, uzyskiwać prawa i klasyfikacje, jakieś akty fałszywej własności lub sprawności, żeby przystąpić do nabywania? I zostawać wiecznym nabywcą, czegoś czego nie chcą... Umierają z głodu pośród jadła i z chorób pośród leków, wyrzekając tego wszystkiego.
Ale jak to się mogło stać, w którym momencie? Czy ktoś nad tym rozmyślnie pracował, żeby nie widzieli, czy tylko wpadali w sidła swoich grzechów?
Tak przeszłam do myślenia o złu, bo jak je wyplenić, jeśli go nie przyłapać w czym tkwi?
Jakiego trzeba podstępu, żeby zasłonić ludziom dary? Zrywając czosnek niedźwiedzi pomyślałam, że wystarczyło ogłosić chronienie roślin przed ludźmi. Pełno, całe łany „dzikiego” czosnku, którego nikt nigdy nie przeje, ale trzeba go „chronić”, żeby wysłać ludzi do sklepów po kupno całkiem innego, od jakichś „posiadaczy”.
Potem, mijając przy rzecze kawałeczek karczowiska (pięć na pięć metrów -  nie więcej), które wczoraj ktoś zrobił, oznaczając patykami, pomyślałam, że granice, to też skuteczna metoda na zasłanianie darów – tu ci wolno zrywać, tam nie wolno, moje, twoje, nie dam. Ale cóż ten młody człowiek sobie tam nasadził lepszego między chaszczami, niż rośnie na zewnątrz, niż ja już miałam w siatce (różności)? Może trzy kilo ziemniaków, może garść konopi. Jeśli tak, musiał to zrobić w poczuciu jałowości wokół... Tak wychodziła jako bardzo istotna zasłona – niewiedza.
Jak zło mogłoby stosować przemyślność w pozbawianiu człowieka wiedzy, że jest obdarowany jadłem? Wędruję myślami do czasów koczowników, którzy znają to, co im do jedzenia potrzebne, uczą o tym swoje dzieci drepczące przy nich i naśladujące zbieractwo dorosłych, a kiedyś - bum – w tych gromadach zostają niedobitki pamiętających starą wiedzę. Mianowane stopniowo na uzdrowicieli i nie wiadomo kogo dziwnego i zbędnego, gdy reszta już nie chce się żywić darmo. Czy to znudzeni wędrówką, czy zadowoleni znajomością kilku smakujących im roślin, które postanawiają uprawiać, tym karczowaniem mnogości jedzenia, na rzecz swoich faworytów – nie wiadomo.
Zaczyna się „kultura” upraw dla spełniania marzenia posiadania chatki, domu, czy z jakiego powodu?  Wędrówki ludów ustają. Ani na bliskie pokarmy się już nie patrzy, gdy gotowe, ani do dalekich pokarmów już się nie wędruje, nie ucieka przed zimnem, gdy nadchodzi, a nasiona z dużych odległości wymienia, handluje nimi. Nastaje era władców i rozdzielania ziemi między ludźmi, którzy ukrócają wędrówki, bo potrzebują zliczać swoje posiadanie w ludziach, armiach i prawach wkraczania na ich terytoria. 
Może nawet nie samozwańczych, tylko wymodlonych, żeby to im/komuś konkretnemu okazywać wdzięczność za jedzenie, by móc go być pewnym...
Ale wtedy dopiero tego jedzenia paradoksalnie ubywa, ciągle już nie dostaje (gdy dalej jest w zasięgu ręki, tylko niezauważane/nieznane). Daniny dyktują co uprawiać, uczą, co się je. W jakimś sensie mogło to być prostsze i łatwiejsze, niż rozmyślanie o Bogu – brzuch władcy jest o skończonych wymiarach, zatem żaden trud go nakarmić przez wielu, choćby palcem nie kiwnął, tylko zechciał wypowiadać słowa, czego chce...
Jednak jakimś cudem brzuch władcy/władców w rozroście swym granicy nie ma i jest nienasycony. Jakby mnożyło się przybywanie władców i już każdy nim zostawał nad kimś na przeróżne sposoby jak plecha, czy sieć wielowymiarowa. Niczym jakaś forma na przeżycie? Aż co?
Nakazać jedzenie siebie na wzajem, że to niby taki wielki deficyt jadła, że już nic innego zrobić się nie da?  Bo wszystko złe, zatrute, śmiercionośne, nieodpowiednie dla gatunku, dlatego „my” wymyślimy lepsze, „my” nakarmimy bez żadnej łaski Boga-żywiciela, bez którego sobie poradzimy?
„My” z chęcią zjemy kogokolwiek? Po czym okazuje się, że jemy od tak dawna, na tyle wyrafinowanych sposobów, że nawet nie sposób zauważyć, od kiedy.
Na przykład w ramach rozrywki. Podziwiamy jak zaczarowani aktorów i nagradzamy filmy, a to wszystko jak nie wprost dzieciojady, to opłacani pieniędzmi, które na tym stoją. Podobnie jakie wielkie gwiazdy muzyki, sportu i nagradzane myśli naukowe, niczym lokomotywy pociągowe kultury i wiedzy, strategie polityczne, wojenne, żeby tylko tym się martwić, jak nadążać „za światem”. A przynajmniej jak zostać kimś spisanym z imienia i nazwiska, bo to takie ważne w przetrwaniu, bez czego, czegoś strasznie ważnego nie dadzą, co tam obiecują na starość, czy jakkolwiek abstrakcyjnie (zapamiętanie przez ludzi), bo mnie pominą, nie przejdę, nie zdam, wykluczą i moje życie okaże się niczym. A tak niech mnie i zeżrą, ale będę wiedzieć, że to poświecenie dla cywilizacji, bo co by to był za straszny upadek świata, gdyby wystarczyło na nim żyć i jeść co się chce?
No przecież zupełne zezwierzęcenie... ale tylko utopia.
Jednak napotykając tak łatwo pożywienie na zwykłym spacerze w miasteczku (a co dopiero by było na wsi), można nabawić się wątpliwości o tym trudzie przeżycia, bo tylko z dopiskiem „wśród ludzi” - stąd moja melancholia.

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo