Xylomena Xylomena
78
BLOG

Wytrwać w miłości

Xylomena Xylomena Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Do wyboru masz pogoń za miłością lub praktykowanie miłości. I jest to wybór o granicach tak radykalnych, że dzieli je otchłań. A nawet tylko dopóki mieszać jedno pojmowanie z drugim i osądzić się w najmniejszej sprawie jako dawcę, by siebie z oczu nie zgubić, dostaniesz łańcuch z kotwicą do dna. Wody przybiorą i zaczniesz tonąć, rozpaczając, co jest z tą miłością, skoro zgubę ci zwiastuje lub już pustką napełniła.
A zamiast na pustkę czekać, jak na upiora najstraszniejszego, zobacz gdzie jej źródło, czym wytworzone. Dopóki z zaparciem pustki, która jesteś nie idziesz podnosić tych, którzy przez ciebie upadli, niczego nie dajesz, jak niczym jesteś. Niczym bez pamięci Boga, czyli o ofierze Jezusa Chrystusa i Jego Matki. Dopiero gdy tej pamięci się chwycisz, jak steru, co zasłoni jak nędznym statkiem nawigujesz, naładujesz go towarem zacnym, na który się nawet nie oglądaj, póki widzisz, że płyniesz. Kto ma wiarę, że Jezus za niego życie oddał, niech ją bierze, a nie podziwia, ani gloryfikacji oczekuje. Bierze do miary, czym podług tego są jego doświadczenia dnia.
I niech nie stoi w nędzy, którą ujrzał jak słup soli, żeby ludzie się zbiegli i lizali na otarcie mu łez. Bo tak tylko cała sól zlizana zostanie co do ostatniej bryłki. A przecież póki została najmniejsza, co pamięć Jezusa  Chrystusa posiada, niech będzie wydana, aby próżnia praktyką dawania została usprawiedliwiona.
Nie rób tego, co ci z przyjemnością i łatwością przychodzi, bo pragnienie to tak bardzo cię zwodzi, aż z niczym zostaniesz, aby swoją goliznę oglądać, że niczym zupełnie nie przystąpiłeś do podzielania męki Jezusa. Porzuć wmawiania sobie, że prześladowań i niedoli doświadczyłeś na Jego podobieństwo, zbratanie, skoro przez zakochanie własne je otrzymałeś a nie w Jezusie.
Praktyka miłości, miłości uczy i miłość poszerza, a nie odejmuje. Nie zostawia z niczym, jak robi to miłość do siebie. Niech twój każdy dzień będzie z takiego dawania, które własną niewidzialność ma na względzie. Niewidzialność swoimi oczyma, które nie mają prawa na sobie więznąć, choćby rozum i ciało straszyły brakiem przyjemności i niechybną zagładą. Zamiast czekać na obrócenie w proch, sam się zetrzyj i zostaw Bogu martwienie o to, co z tobą uczynić.
Przychodzi dzień, to bój się nie tego, że on ostatni, ale że jak do służby nie przystąpisz to końca one mieć nie będą, do coraz większej męki i obłędu przymuszając.
I nie służby słowem szukaj – jam przystąpił, zatem wpiszcie to o mnie tu i tu – bo tak tylko sytuację swoją pogorszysz, że powiedziane miałeś do czego jesteś, a nie uczyniłeś. Do czynnej służby, póki dni nastają.
Ale i nie z mechanizmu zapieraj się siebie, bo każdy mechanizm w końcu w miejscu stanie, gdy się zużyje, bo paliwa nie zna. Rośnij w kochanie Jezusa Chrystusa i wszystkich świętych, którzy takim sposobem coraz bliżej dadzą ci się poznawać, namacalnie, że znasz co czuli, z czego wyrzekli bez żalu. Znasz, a nie musisz sobie tego wyobrażać, ani nad nimi obłudnie łez wypłakiwać, ani straszyć w cóż za potworne prawo weszli, w które ty przecież byś ich nie wysłał, bo taką miłość masz dla ludzi. Tylko których?
Czy tych co są ci jak zabawki do przebierania, która ładniejsza, przydatniejsza dla moich marzeń, gwarantująca syte jutro, wesołe spędzenie dnia? Kolekcjonujesz tych, co cię znają, tak jak sam chciałbyś być znany i tylko doznajesz rozczarowań, że nie ma komu cię ujrzeć twoimi oczyma, dochodząc do samotności, której nie wybrałeś, jak płód poroniony, po który nawet matka nie ma powodu sięgnąć, skoro przeżycia nie rokuje.
Czyżbyś się lękał, że ktoś do kochania ci ubędzie, jeśli od Jezusa zaczniesz? O zamianę bliskich na tych wszystkich „obcych”, co przecież zdążyli już życie za ciebie oddać? Nie dla swojej chwały, ale właśnie abyś nie upadł od swego zaślepienia na łaskę i wymyślania jej sobie po swojemu, że lepiej jej sobie udzielisz według własnej wyobraźni. Albo i z miłości do niej samej (wyobraźni), bo ci się zdaje, że póty żyjesz, póki po marzenia własne sięgasz.
A jeśli boisz się miłości ogromnej, bo rozum krzyczy – groza, groza, groza, postoję z boku - od małej zacznij, wypróbuj, czy ci zasmakuje i co ci rozum na nią powie. Wyzwania na każdy dzień same przyjdą bylebyś ich nie wykopał za drzwi, jak to odkręcić, żeby było jak było, łatwo i znajomo po drodze utartej, kiedy wszyscy mnie znać muszą z mojej osoby, zamiast w Jezusa się wpatrywać, by nie upaść.
O Jezusie nie musisz nikomu słowa powiedzieć, żeby czyjeś oczy na Niego skierować, bo cokolwiek uda ci się prawdziwie na jego podobieństwo zrobić, o Nim sobie przypomną, jak trupy budzone z letargu. Tylko ich tym właśnie dotknij, z tym spotkaj. Najdelikatniej, choćby to było odezwanie się, kiedy w ogóle mówić się nie chce i w sens mówienia nie wierzy. A wręcz to warunek konieczny, bo jak już peplać ci się chce, sięgając w pamięć o sobie, tylko ich zachwianie poczujesz, które do ciebie wróci. Przyjmuj tych co cię po starej znajomości szukają i szukaj tych, których od ufania Jezusowi odciągnąłeś. Choćbyś nie znalazł, nie ustawaj, aby ktokolwiek doszedł do nich przez to, że sam się nie zatrzymujesz.
Największa umiejętność kochania w takim marszu miary nie ma, bo to Jezus Chrystus, który jest Bogiem; próżno w to wątpisz za lepszego się mając, gdy tylko z Jego ducha jest życie. I nie używaj trwogi do kalkulacji wyniku przed czasem, nim meta na ciebie przyszła. Nie chełp się pokorą słowami, póki do niej nie przymierzyłeś inaczej, niż samego siebie za obiekt oglądania mając.
Taką pokutą pokutuj nad tym, że kochać nie umiesz, jaka do ciebie przychodzi; i chwal ją, bo to ona troskę o ciebie przejawia, żebyś nie zginął. Dopiero kiedy minie, szukaj tych co chcieliby cię czym pokarać, bo wcześniej za ciebie samego mogliby cię potępiać, póki grzechów swych nie pojmujesz i w obronę je bierzesz. Próżne by to było jarzmo, choćbyś w mniemaniu dobrego uczynku je znosił.
Choćbyś każdego dnia po wielokroć do upadku swego powracał, przez zaślepienie sobą, nie bierz tego za wykręt, żeby ustawać, bo nie od tego jest uczeń, żeby się nie uczył, gdy już najgorszym w klasie się czuje i chciałby szkołę zmienić, byle go nikt nie oglądał, skoro nie błyszczy.
Czy warto jeszcze pisać o tym, czym kończy się inna miłość, niż powstająca z grobu przez myślenie ewangeliczne, żeby nikogo nie ominęła znajomość miłości Jezusa, aby mógł ją poczuć i podźwignąć nią swoje zwłoki zatrudniając je do właściwej służby? 
Szuka człowiek człowieka do zatrzymania podmiotowego myślenia o sobie. Z tego samego powodu szuka psa i kota. Domu, który go określi. Ubrań, które go wyrażą, jako piękno, czy wagę wielką, albo rozumienie konwencji świata, zaznaczą dostosowanie do niego, choćby przez nadążanie za modą. I chociaż z gruntu naturalnym jest jego pragnienie, to chwyta po jego spełnianie, a to zderzając się z innymi zbłąkanymi, z którymi w tym właśnie się rozumie, że szukanie się ludzi nawzajem z wolą kochania, to szczęście, a to podporządkowując komukolwiek byle miłość za to dostać. Miłość dla siebie, więc ginie przytłoczony niemocą jej pozyskania trwale, choćby już i odwykł od myślenia o sobie przez wszystkie strachy i lęki które go osaczają na takiej pustyni, a nawet z nic niewartego zadręczania się, że widać źle kochał lub niewłaściwe osoby, które na to niezasługiwały. Bo choćby sam kochał najszczerzej, to a to od żałoby upadnie, a to zdrady.
Najprawdziwsza i lecząca miłość przychodzi dopiero, gdy ją sobie zadać. I nie, bo taka jest jej reguła, ale dopiero gdy śmierć Jezusa postrzega się własnymi oczyma, jako następującą przeze mnie, dla mnie, czyli przez odkrycie grzechu. Odkrycie, czy choćby przeczucie, że to prawda. Bo z przekonywania kogokolwiek, że się go zna (grzech), jeszcze nikt nie wziął się za niesienie krzyża ze swojej własnej ułomności, a przeciwnie. Niech mnie tylko ktoś urazi w tym czy tamtym, to przecież znak, że takich ludzi unikać trzeba, żeby mi nie psuli samopoczucia dobrego człowieka, jakiejś reputacji, spróbować podważyć ich słowa, obronić przed nimi do trzecich uszu, żeby wydały osąd, jakiej krzywdy doznałem/doznałam, albo w ogóle obmówić, wytępić, byle całą taką osobę zdyskredytować. Tak jedni z drugimi tylko przeciwko trzecim się łączą, albo dla separacji od trzecich. 
Ten sam problem rodzi się wcześniej czy później w parze, że każde słowa niepasujące do muzyki o sobie zbiera się jako drzazgi w sercu; i robią to obie strony, aż w to co za miłość brali muszą zwątpić, bo ich zawiodła. Gdyby brali za lekarza Jezusa, żadna w serce by nie weszła, bo i tak za nic by ją mieli w porównaniu z Jego męką za ich życie. Wszystko by sobie wybaczali i jeszcze szukali do kogo dalej z tym iść, żeby pokazać to piękno, że tak łatwo im ze sobą, aż nie wiedzą jak dać to innym. Do czego w pierwszym rzędzie są dzieci. Nawet jak niesymetrycznie, to każde wybaczenie przez wzgląd na Jezusa (nie żadne własne cierpiętnictwo) ma moc tak budzącą, że ich do siebie przyciąga.
Każdego dnia szkoda marnować z pomijaniem pamięci o męce Jezusa; pomijaniem pieszczeniem siebie, jakby można było być dopieszczonym lepiej, niż przez Boga, który kochających ofiarę Jego dziecka widzi, jak i mających ją za nic, tak jakby nie od niej świat z nimi samymi zależał.

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo