Xylomena Xylomena
145
BLOG

Zdradzanie ludzi z Bogiem, czy Boga z ludźmi? Jak przeistoczenia wierności nie sprzyjają..

Xylomena Xylomena Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Że człowiek może zdradzić człowieka, to nic tu do wątpienia nie ma, bo ludzie łatwo się z takiej strony nawzajem poznają, ale jak to może być z Bogiem? Czy z faktu, że jest cały dla ludzi wynika, że nic w Nim do ukrycia i zapieczętowania przed nimi nie ma i należy o nim mówić wszystko i do każdego, co się wie, co się poznaje? Czy z relacji osobowej nie powinno zostawać ani trochę intymności, tajemnicy, zapieczętowania, tylko wszystko dla wszystkich? Nijak by się to miało i do modlitwy osobistej, i do wydania Jezusa, do Boga zazdrosnego, do rzucania pereł przed wieprze, do mówienia przypowieści, aby nie zrozumieli i aby się nie zbawili.
W każdym ja często mam wątpliwości do tego mojego pisania, że  może mieć ono coś wspólnego z jedną wielką zdradą Boga, jakbym się obawiała zostawić cokolwiek dla siebie samej, albo nie życzyła sobie więzi z Bogiem?
Trudno mi inaczej myśleć, jeśli tylko skojarzyć to ze zwierzeniami psiapiułek o swoich chłopakach lub kumpli o dziewczynach. Dotąd trwają, dopóki koleżanki, kumple, rodzeństwo, czy rodzina są ważniejsi od obiektu miłości. Czyli lichej. A w zasadzie własnej, skoro o tym – patrzcie jak jestem kochana/kochany i cieszcie się tym razem ze mną. Bo kiedy to samemu jest się zakochanym, to takie opowieści nagle tracą sens, kończą się na rzecz intensyfikacji  więzi z obiektem miłości pożądanym na wyłączność. I pragnie się ją ze wszystkich sił chronić. 
Nawet to pamiętam, kiedy byłam dzieckiem w podstawówce i przyjęłam księdza po kolędzie, jak impertynenckie wydały mi się jego pytania – o to, czy wierzę w Boga i czy jestem dobrą uczennicą Jezusa... Jakby ktoś próbował się wedrzeć w najbardziej intymną sferę jaka tylko istnieje. Gorzej, niż rozbieranie kogoś do naga. Odpowiedziałam spokojnie i wymijająco, że na religię nie chodzę, ale nabuzowało mnie to tak wrogim myśleniem o tym księdzu, że podjęłam to jako naukę, abym nigdy nikomu nie zadała takich pytań, nie stała do niego podobna i nie egzaminowała nikogo z tej więzi.
Jednak spróbowałam się potem wybrać na lekcję religii. Odbywały się one wówczas w salkach katechetycznych przy kościele. Moje wejście spowodowało salwę śmiechu i przekrzykiwanie się dzieciaków do księdza (innego), że przyszłam. Wziął mnie w obronę słowami:”Lepiej późno, niż wcale”, za co byłam mu wdzięczna, ale ostatecznie się na takich zajęciach nie ostałam, chociaż polegały już na zakuwaniu modlitw, a nie wykonywaniu rysunków i śpiewaniu piosenek, co pamiętałam z pierwszych klas u sióstr.    
Porównując to do mojego obecnego ekshibicjonizmu duchowego, powinnam uznać u siebie zupełne stępienie wrażliwości na prywatność i relacje osobowe, gdyby nie to, że takie prawdziwe stępienie emocjonalne też znam/doświadczyłam i żadnym sposobem to nie to samo.
Ale i tak mam zakodowany w sobie pewien lęk przed możliwością przekroczenia granicy na korzyść ludzi, kosztem Boga. Miałam kiedyś taki sen, o tym jak przegraną osobą się stałam, gdy wszyscy ludzie stali się nieśmiertelni. Byłam obiektem ich wiwatów, gratulacji i wdzięczności, jakby to za moją sprawą świat przestał umierać, ale ani jedna z tych osób nie była zdolna do miłości. Przeciwnie, jedyna osoba, która potrafiła mnie kochać stała się bestią i została ich więźniem w klatce, który miał być zabity za ich życie wieczne.  A ja czułam się wyobcowana bez sensu dalszego istnienia w owej wieczności. Uznania tych wszystkich ludzi nie miały dla mnie żadnej wartości, nie rekompensowały braku miłości.
W rzeczywistości więcej wspólnego z bestią mam ja sama, więc dopuszczam możliwość, że ten sen jest mamiący, w sensie, że to przez niego mogę kiedyś popełnić jakiś duży życiowy błąd, bo zmieni on moje naturalne odruchy. Póki co jednak uchroniły mnie one zarówno przed przeistoczeniem dziennym, jak i nocnym.
Do tego pierwszego zaliczam fizyczną możliwość przemiany ciała ludzkiego w zwierzęce, czyli bestię właśnie. Nigdy bym w coś takiego nie uwierzyła (choćbym była kreacjonistą z wyedukowania, a nie z wbijaną ewolucją do głowy), gdyby takie przepoczwarzanie nie dopadło mnie samej swego czasu. W środku dnia, pod wpływem jakiś skrajnie egoistycznych marzeń, żeby moja śmierć przyniosła rozpacz męża za mną. Zaczęło się niczym tężyczkowe skurcze mięśni twarzy, ale ze zmieniającym się sklepieniem szczęki i wydłużającym uzębieniem, nosem skracającym się gdzieś w górę i sierścią na twarzy.
Przeraziłam się, żeby w takim stanie nie zobaczyło mnie śpiące małe dziecko. Głupie myśli ucięło i wróciłam do swojej postaci. Byliśmy wtedy na wakacjach w domku campingowym. Na wracającą z wycieczki resztę rodziny patrzyłam innym wzrokiem, że ja niczego już od nich nie chcę, żadnych uczuć, koniec z myśleniem o sobie. 
Nie uważam się za odosobniony przypadek w takiej właściwości przeistaczania, choć wskazania konkretnej reguły, że to jest efekt chrztu, komunii, czy jakiejś przynależności gatunkowej/duchowej od urodzenia, też bym się nie podjęła.
Natomiast z podobnie niedoszłym przeistoczeniem, tylko nocnym, miałam do czynienia wiele, wiele lat wcześniej, jeszcze jako nastolatka w szkole średniej. Po latach uważam/obserwuję, że to drugie przeistoczenie jest symptomatyczne dla wielu osób duchownych w Kościele, stąd tak niejednorodny język komunikacji w tej instytucji i ciągnięcie wozu w różne końce, ale nie wiem, czy to coś właściwego/godnego do przejścia przez bycie na antypodach do pierwszego. Współcześnie spotykam teksty otwarcie pokazujące na to przeistoczenie jako cel duchowości katolickiej, tylko że przemilczają one upiorność owego „przebóstwienia” z pominięciem pojęcia utraty duszy, co jest w tym kluczowe, więc trudno mi do tego nabrać zaufania (przykład: https://www.youtube.com/watch?v=5i2XII-rJqY&index=1&list=PL19zCYWowYWcSxsM1zbMTAKpt8lgpu0QT ).
Czy do dobrego trzeba by człowieka wciągać podstępem? Fakt, że istotami wielkiego rozumu nie jesteśmy, że skłonnością do szkodzenia sobie samym i nawzajem, stąd po prostu głupia jestem, czy dobry ojciec wziąłby swoje dzieci za łeb i już. Ale, że sama tego nie przeszłam do końca, to nawet nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby powtórka z tego mogła mnie dotyczyć, a więc, czy jest tu co rozważać, poza tym, że jednym może być sądzone tak, a drugim siak. Teraz z samego strachu wzięłabym się za mówienie, żeby do takiej nocy nawet nie doszło.
Gdy czytam, czy słucham o tym jak o stanie medytacyjnym z wyciszenia emocji, to jest dla mnie jakieś upiększenie niewiarygodne w porównaniu z moim doświadczeniem. Stąd nie wiem, czy to tyle samooszukiwania się w tych ludziach potem, czy to w ogóle już takie duchy działają, że nawet pamięć nie bardzo odtwarza, co wówczas przeżywali, czy tylko na siebie powinnam patrzeć jak na wybryk natury, który miał to przejść z diametralnie innych powodów, a dokładnie – nie przejść, skoro to właśnie się stało.
Ja wówczas miałam fazę chodzenia na wagary, braku pomysłu na życie – po co i jak. Byłam nieletnia, zdana na rodziców, których nie chciałam, i których się bałam, ale żaden Dom Dziecka też mi się nie uśmiechał, czy jakiekolwiek tłumaczenia przed kimś, kogo to nic nie obchodzi, co jest w tej rodzinie nie tak lub ze mną. Pełny impas w życiu społecznym z czekaniem, aż wszystko się rypnie i albo matka nakręci ojca skutecznie, żeby mnie zatłukł, albo zrobi to sam w ramach tych ich przepychanek, po kim te dzieci są takie nienormalne. 
Mój strach o własną skórę był już tak permanentny bez odpoczynku, że przyjęłam postawę wręcz modlitwy, żeby kolejnego dnia już nie było, że więcej tego nie zniosę. Odliczanie godzin do powrotu ojca z pracy (wracał pierwszy), było jak czekanie na potwora, przed którym nie mam siły grać normalności, że gdzieś byłam, uczyłam się i chcę więcej dla dumy i chwały, żeby miał czym matce wydłubywać oczy, że to „jego krew”, a ona mi potem sączyła do uszu „byś się zdziwił, jaka ona twoja”. Chciałam być nikim między nimi, nikim dla nich, przestać wreszcie być w bajce o ich tyłkach.
Jeżeli to tyle co medytacja  na uwolnienie się z emocji, to bez szczególnych „formacji” i „pogłębionej duchowości” dostępna większości nastolatków. Kiedy słyszałam trzaśniecie drzwi windy, z której wyszedł ojciec, jeszcze się bałam, ale kiedy przekręcał klucze w zamku drzwi wejściowych do mieszkania, stało się niepojęte – nie musiałam już spokoju zagrać, bo przestałam czuć cokolwiek. Moja emocjonalność wyłączyła się tak kompletnie, że nie nadawała się do mówienia. Nie potrafiłam mówić i pasowało mi, że nikt nawet nie próbuje ze mną rozmawiać, interesować, patrzeć. Uwolnienie się od tego długotrwałego strachu miało nawet coś z błogostanu. Dopiero o zmierzchu, kiedy obezwładnienie przeszło na motorykę całego ciała nabrałam poczucia utraty woli, że nie ma się żadnego wpływu na własne ciało. Nie da się usiedzieć. To ono zmusza do kamiennego zaśnięcia równo z gaśnięciem słońca. Coś tam próbowałam wcześniej zrozumieć, dlaczego to takie dziwne, ale że dotychczasowe doświadczenia mówiły o senności pozytywnie, że poddawanie jej jest dobre i następny dzień po tym nastaje, to usnęłam.  
Ale zamiast nowego dnia obudził mnie w środku nocy, czy też na jej końcu przed świtem porażający lęk, jakbym wylewem adrenaliny otrzeźwiała do pełnej gotowości fizycznej i umysłowej. Natychmiast usiadłam na łóżku. Egzystencjalna trwoga, jakby świat miał się kończyć i zbliżało się coś najbardziej przeraźliwego, co tylko może istnieć lub się wydarzyć. A użycie rozumu do lokalizacji zagrożenia nieprzydatne. Własny pokój, nic specjalnego nie widać, nic nie słychać. Dusza wie swoje, że zaraz jej nie będzie na wieki i śmierć przy tym, to nic, a ciało nie widzi i nie wie, co ma robić, choć już wszystko może. Poczucie zagrożenia narasta z każdym zaczerpniętym oddechem. Co oddech zbliża się/rozrasta w siłę demon, którego wielkość i postać człowiek zaczyna identyfikować po zmieniającym się charczeniu, sile dźwięku i trudno powiedzieć czym dokładnie, ale to się wie. Ale to, że zagrożenie jest obligowane własnym oddychaniem odtwarza się z pamięci dopiero po fakcie, bo w panice aż tak analitycznego myślenia nie ma. Ma się poczucie znalezienia w sytuacji beznadziejnej i już. Oddech - wrażenie chrobotu w lewym kącie mieszkania. Kolejny oddech – jakaś puma, coś kotowatego wydaje swoje warczenie, niczym przed skokiem, na wprost.  Oddech – upiór jest już wielkości ludzkiej z nieludzkim charczeniem stojąc po prawym boku.  Jeszcze jeden – rozdziawiona paszcza nachyla się z mlaskającym zasysaniem nad prawą tętnicą szyjną.
I tu się wydarłam wniebogłosy nie będąc w stanie wymyślić, co ja mogę zrobić.
Zaliczone jako mowa.
Demon przepadł. Do pokoju wpadł przerażony ojciec w sekundę, jak spał – nagi. Monologował, że musiałam mieć zły sen, a że nic sensowniejszego do powiedzenia nie znalazłam, to tak zostało przynajmniej w wersji między nami.
Matka w dzień, gdy byłyśmy same, uderzyła w tekst: „Ja w niczym nie mogłam ci pomóc. Już przekonałaś się jaka jesteś piękna?” Najbardziej zaskakujące pytanie jakie w życiu od niej usłyszałam. Musiała jeśli nie o mnie wiedzieć więcej, niż ja sama, to o samym przeistoczeniu, ale że to zaraz było wiadomo, że ja nie kumam o czym mowa, bo do niczego nie doszło, to konwersacja nam z tego się nie rozwinęła.
Jeżeli moja matka jest po takim przeistoczeniu, które Kościół ma za pogłębioną duchowość, a nie tylko na moim samobójstwie w życiu jej zależało (temat o cudzie śmierci nieprzyjętej),  bo gdy rozwiodła kochankę swojego męża (napisała pozew jej mężowi powołując własnego na świadka i samą siebie), mąż tej kobiety się powiesił podjudzany przez moją matkę, że co z niego za chłop, a mój ojciec w poczuciu winy żyje z wdową po nim od kilkudziesięciu lat, czekając na spełnienie złorzeczeń mojej matki o piekle za grzech „sakramentu cudzołóstwa”, to do czego tu dążyć? 
Nie lepiej, jeśli różnorodność duchowa ludzi w jednej rodzinie potrafi być taka, że nawet dwoje nie stoi po jednej stronie. Matka może być bez duszy, ja bestią, ojciec diabłem (osobiście nie widziałam, ale brat widział, że tak się robiło z ojcem przy współżyciu z matką, i ojciec sam zadał mi kiedyś to pytanie:„ Powiedz mi, czy ja jestem diabłem?”, bo jego skołowacenie co do tożsamości sięgało zenitu), brat normalnym człowiekiem, a siostra trupem lub aniołem. To jak jedni mogą nie zdradzić drugich, nie wyrządzać sobie nawzajem krzywdy, jak każde z nich czym innym jest, w innym stanie, do czego innego zdatne?
Dla wszystkich tych ludzi jednakowo jest Bóg, a oni Mu jednakowo ludźmi?    

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo