Xylomena Xylomena
110
BLOG

Stygmatycy kontra zaufani Boga?

Xylomena Xylomena Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Całkiem niedawno, gdy bolała mnie głowa i ciężko mi było spać, zauważyłam, że wystarczy, abym zamknęła dłonie, a ten ból przechodzi mi niemal natychmiast. Teraz z przyjemnością zasypiam z zamkniętymi dłońmi ku komfortowi omijania bólu głowy. Czy to tyle, co zaczerpnięcie nauki od niemowląt lub fizyków, którzy odkryli fale elektromagnetyczne, czy inny prąd oddziałujący na człowieka? Ani trochę, bo trudno mi w tym zobaczyć cokolwiek poza odruchem.
Miano nauki na ten temat prędzej przypisałabym niniejszej relacji o zachodzącym zjawisku. Choć ani ona z uzasadnieniem, dlaczego to tak się dzieje, ani nic mi nie wiadomo o uniwersalności w zakresie jej zastosowania, czy to każdemu przejdzie od tego ból głowy lub komukolwiek poza mną.
O braku podzielności różnej posiadanej wiedzy z takim skutkiem jakby się chciało, jaki się zakłada, przypomina mi też pewne traumatyczne doświadczenie z dzieciństwa.
Spędzając wakacje na wsi u dziadków, wzięłam się za zabawę psem łańcuchowym. Mało prawdopodobne aby mnie znał, ponieważ gościliśmy tam rzadko, ale może zwierzęta identyfikują potomstwo swoich właścicieli, bo bawiliśmy się dobrze. A w ogóle pierwszy raz coś mi strzeliło do głowy, że zobaczyłam w takim psie obiekt do towarzystwa. Do tej pory musiałam podzielać patrzenie dorosłych na jego rolę, że ma głośno szczekać i budzić grozę w każdym wchodzącym na podwórze.
W każdym razie, skoro ze mną pies zdawał się szaleć ze szczęścia  za oczywiste miałam, że analogicznie potraktuje on każde dziecko. Dlatego, gdy na podwórko weszła mała sąsiadka, szukając mojego towarzystwa, z zapałem wzięłam się za namawianie jej do zbliżenia i pogłaskania psa, pomimo jej ogromnych oporów intuicyjnych i lęku. Przekonywałam ją, że ten pies jest „dobry”. Tylko, że w psie musiałam tym powtarzanym hasłem wywołać dokładnie przeciwny skutek, niż dobroć dla niej (nie mówiąc o tym, że takie chwalenie psa jest w rażącej opozycji do nauki, że tylko jeden jest dobry - Bóg). Dziewczynka próbę wyciągnięcia do niego ręki przepłaciła pogryzieniem. Upadła próbując uciekać i miała do krwi pogryziony pośladek.
Na jazgot z domu wybiegli dorośli i opanowali sytuację, ale nie urazy, różnorodne i wielostronne. Oszpecenie dziewczynki było trwałe, szczególnie że rana zabliźniła się sierścią, więc ludzie ze wsi chodzili to oglądać jak dziwadło - bo jaka to reguła, że jak cię pogryzie pies, to wyrosną ci w tym miejscu włosy. Jaka nauka do podzielenia? Nikt by nawet nie powiedział na głos, żeby się nie ośmieszyć.
A ja odtąd, gdy mam powiedzieć, że coś jest jakieś z własnego doświadczenia, że jakoś tam działa, od razu staram się wprowadzić do opisu własną osobę, jako niewiadomą, jak to się ma do reszty. I chociaż to pod wieloma względami może robić mitomańskie wrażenie, zamiast „obiektywnego” (autorytarnie o świecie, ludziach i tego co ich dotyczy), to już nawet zwrotnie tak mam, że gdy ktoś pomija mówienie o sobie, kim sam jest w tych wszystkich prawdach, do których przekonuje, to mojego posłuchu nie ma, jakby mówił o czymś z gruntu niemogącym trzymać się prawdy.
Do ideału mi daleko, bo obiad nieraz chwalę jako dobry, zamiast rozwodzić się nad tym, że to mi smakuje, ale w pełnej świadomości skrzywienia takiego komunikatu, więc do roli pani Gessler za nic nie dałabym się wciągnąć, żeby swój smak podnieść do rangi uniwersalnego, za którym tłum głodnych ma podążać. Przynajmniej mam taką nadzieję. Bo nieraz samą sobą sromotnie się rozczarowuję i przy jeszcze mocniejszych przekonaniach o tym, co zaszczytu nie przynosi. 
A swoją drogą, czy to nie jest paradoks, że człowiek chciałby być tylko do pewnego stopnia identyczny jak reszta i tylko do pewnego stopnia odmienny od pozostałych? Odmienny na tyle, aby mógł się wymądrzyć, że mówi o czymś czego inni nie wiedzą lub bez niego wiedzieć nie mogą, ale identyczny na tyle, aby to co poznaje o sobie dało się przedstawiać jako coś podzielnego – do naśladowania, a przynajmniej zdatnego do wysłuchania, rozumienia. 
Ale, czy każde nierozumienie, to świadectwo skończonej różnicy? Odnośnie takiej niemożności rozumienia mówcy przez słuchaczy kapitalne kazanie sprzed kilku lat pamiętam. Bo na ogół to widzialne nie jest, nawet kiedy występuje. Jakby ksiądz sobie – jego słowa – a Bóg je niósł jak chciał. Zdało się, że na wiatr i pośmiewisko.
Było to święto Podniesienia Krzyża, więc to na ten temat ksiądz chciał urządzić kazanie dzieciom na mszy (godzina mszy dziecięcej). Zwyczajowo zebrał gromadkę od maluchów po młodzież przed ołtarzem i z mikrofonem urządził zgadywankę - kto wie, co to jest znak krzyża, jak się taki znak wykonuje. Nie wiadomo, jaką większą lub niecną naukę miał na myśli lub dlaczego w ogóle tak to się potoczyło, ale już na tym jednym pytaniu całe kazanie interaktywne mu legło. Nie chciały zadziałać żadne jego podpowiedzi, od czego zaczyna się każdą codzienną modlitwę lub wejście do kościoła w niedziele. Gdy już się poddał, że chodzi mu o „przeżegnanie się” i był pewny, że teraz już wszystko stało się jasne, zdecydował się  na sprawdzian, żeby ktoś stanął na podium i ten znak krzyża przed wszystkimi zrobił.
Zgłosiła się dziewczynka z podstawówki. Wspięła na schody, odwróciła do publiczności, przez chwilę uniosła ramiona i wzrok, jak do modlitwy arcykapłańskiej, po czym... skrzyżowała je nad swoją  głową, że to jest znak krzyża. Dorośli na to widowisko wybuchnęli serdecznym śmiechem. 
Ksiądz nie zaprzeczył, że widać w tym znak krzyża, ale – chciał, nie chciał - konieczność dokonania publicznej demonstracji, o co mu chodzi, spoczęła na nim samym. Czy wyszło przynajmniej jemu?  Twierdził, że - tak.  Ale kto tam był, mógł się zdziwić, dlaczego to zrobił zdenerwowany lewą ręką, choć zaraz wytłumaczył, że to adekwatnie do widowni -  „bo dzieci naśladują tak, jak widzą” (lustrzane odbicie tej czynności).
Stygmaty, jakie ja znam, też mają coś z lustrzanego odbicia, skoro nie są ranami z własnego wystawienia się na nie, ale żeby dało się je naśladować jako znak ukrzyżowania, to nic mi o tym nie wiadomo. Łatwiej unikać. I łatwiej rozumieć, jako przynoszące wstyd, a nie coś do demonstracji na podium. Bo w pierwszym rzędzie rozumie się to, co czuje, a to właśnie czuje się z ich pojawieniem – zawstydzenie, że czyni się coś bardzo przeciw Bogu, aż przypomina On o tym własnymi ranami.
A przynajmniej ja do innego myślenia o stygmatach nie doszłam, albo zwyczajnie bałabym się dojść. Wolę swoje wyobrażenie, że stygmatykami na świecie są całe masy ludzi, tylko nie dali powodu ich zamanifestowaniu się, żyjąc w dostatecznej wierności Bogu (może jednak bredzę, skoro zaczyna padać deszcz...). Na pewno nie rozumiem nauki, że to tyle, co współdzielenie ran Chrystusa i jakieś owocne wsparcie dla Niego samego. Nie dociera do mnie żadne wyobrażenie pożytku i jakiegokolwiek sensu z czegoś takiego, więc żaden kapłan nie miałby do mnie przystępu z taką gadką i wytyczaniem drogi na wzmacnianie stygmatów, a nie uciekanie od nich (i już świeci słońce :)).
Bo od stygmatów da się uciekać w sensie ich widzialności. To nie jest naznaczenie niezależne od woli człowieka, że on jest jakimś wybranym znakiem na zewnątrz i nic już do gadania w tym temacie nie ma – tak wynika z mojego doświadczenia; więc trudno mi wierzyć, że w jakimkolwiek innym przypadku, to ma inny charakter, nieodwracalny i bez prawa rozumienia – po co to tak.
Takie wyraźne stygmaty (że nie sam ból, ale widzialna rana) przydarzyły mi się w życiu dwa razy. Oddzielnie na dłoniach, oddzielnie na stopach.
Na dłoniach, kiedy pod wpływem jakieś mowy księdza (już nie pamiętam, czy z kazania, czy telewizyjnej pogadanki – raczej to drugie) sięgnęłam do lektury Żeromskiego, że to takie pouczające. Chodziło bodajże o „Ludzi bezdomnych”, ale nic sobie za to nie dam obciąć, którą powieść tak żarliwie reklamował – to było sporo lat temu. Nie zdołałam utrzymać książki z bólu już po kilku stronach. Co ją odkładałam, wszystko znikało, a co się upierałam, że ją przeczytam w poszukiwaniu tej kapłańskiej mądrości, stygmaty wracały. To było nie do przeczytania dla mnie z bólu.
I aż trudno było mi się oprzeć wówczas od myślenia, po co Kościół przez wieki tworzył swoje kanony lektur polecanych i zakazanych, jak jest na to mechanizm wprost od Boga, na lekturę czego On się zgadza lub nie.
A zasadniczo byłam w szoku, że ja w ogóle stygmatykiem jestem. Ja, jako kto, z jakiej racji? Przy jednoczesnych danych, że wszystko co do tej pory o stygmatykach wiedziałam ma się nijak do tego co się dzieje, dlaczego ja te stygmaty w ogóle mam. Czy od posłuszeństwa nowatorskiemu księdzu, szukania wiedzy w złej książce, albo samej próby podporządkowania się komuś? Najmniejszych skojarzeń z łaską. Coś bliżej kary.
Stygmaty na stopach przydarzyły mi się za jakiś czas na stopach. Te w ogóle nie były bolące i w zasadzie o mało ich nie przeoczyłam. Zmieniając obuwie po powrocie z kościoła tylko się zastanowiłam, że musiałam obetrzeć nogi, a dopiero kładąc spać widok zranień mnie zelektryzował, gdzie one dokładnie się znajdują. To nie były wielkie rany - jak od kropli krwi – nie więcej.
Pomna porażki z utrzymaniem Żeromskiego w rękach  poszłam w myślenie – co ja znowu zrobiłam źle (nogi – to pewnie gdzieś źle zawędrowałam). Miałam w tym czasie zakaz przyjmowania komunii, nie uzyskałam rozgrzeszenia po spowiedzi od proboszcza, który koniecznie chciał doprowadzić do mojego małżeństwa, gdy ja się rozwodziłam (mój drugi ślub cywilny), a to nabożeństwo było jakieś wyjątkowe, bo uczestniczenie w nim miało dawać odpust zupełny, czy coś takiego. Komplikacji w moim rozumieniu stygmatów dodawał fakt, że mnie z tej mszy wypędzono. Proboszcz nie rozpoczynał mszy, tylko mierzył się ze mną wzrokiem, ostatecznie obchodził i przystawał twarzą w twarz, (pamiętam nawet popychanie przez niego brzuchem, ale to nie tym razem), że wyszłam z kościoła.
Do pełnej pikanterii doszło jednak bez związku z moimi stygmatami i szaleństwem proboszcza, który tygodniami urządzał pobudki wiernym, bijąc w dzwony w środku nocy.
Można by pomyśleć, że Bóg mi się oświadczył, takim typowym zwrotem, od nobliwej parafianki, nie odstępującej choćby jednego dnia nabożeństwa, która w każdym zobaczy materiał do nawracania - „Bóg cię kocha”. Chwyciła mnie za dłonie dla wzmocnienia przesłania, że to słowa na pewno dla mnie i wie, o czym mówi.
I było to dla mnie coś przesmutnego. Jak ułomnego Boga ludzie potrzebują do szczęścia, żeby móc mówić za Niego... Kto im powiedział, że nie potrafi On docierać do kogo chce i jak chce bez pośredników, albo że to jakakolwiek przyjemność, żeby takich pośredników mieć zamiast Niego?    

wersja czytana

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo