Xylomena Xylomena
99
BLOG

Inwigilacja - niepojęty atrybut Boski

Xylomena Xylomena Społeczeństwo Obserwuj notkę 0

    Nie żebym się taką wolnością chełpiła, ale za nikim nie muszę chodzić, nikogo ścigać, żeby mnie wysłuchał lub przeczytał. I chodzących tak nie rozumiem, co miałoby im od tego przybyć, że coś tam porzucą dla takiej drogi, koszty poniosą, jakieś ostępy przeliczą na czas i długość, i na wysokie góry wysilą wejść, na wieść o potencjalnym słuchaczu, czy czytelniku. Nie rozumiem, choćby przeszli taki, czy inny dystans, dorwali swój cel, skoro  nawet tyle o nim wiedzieć nie mogą, czy on nie więcej wie o Bogu od nich. Co im z tego przyjdzie, że jako pogłowie takiego człowieka sobie przypiszą i nawet jakiś swój znak na nim postawią, w jakiś ewidencjach opiszą, kontakt zawrą; jak do użytecznych chcieliby być zaliczeni?
    Dopiero co na sługę nieużytecznego powołali mnie ludzie. Nie raz zapewne, ale dam konkretny przykład. 
    Wezwano mnie na tłumacza między dwoma językami. Do osoby, która obcy język, w którym do niej mówiono, znała lepiej ode mnie. Zatem - do czego komu taki tłumacz, o którym wszyscy wiedzą, że w tym języku bardziej zajmuje się zgadywaniem, niż rozumieniem? 
    Z tym, że sama sprawa była prosta nawet dla takiego ignoranta językowego jak ja. Polegała na tym, iż pracownica ujrzawszy swój grafik zmian na kilka miesięcy, była niezadowolona z braku dostatecznej ilości wolnych weekendów. A nie to jej obiecano, nim zdecydowała się podjąć pracę i nawet rzucić poprzednią, w której też o to jej poszło po latach pracy, że zaczęto jej dawać coraz mniej wolnych weekendów.
    Rozczarowana nie od razu wylądowała u najwyższej władzy, gdzie właśnie mnie wezwano. Najpierw przeszła całą drabinę w poszukiwaniach, kto ów grafik stworzył, kto to nie zrozumiał, co jej należne, co jej obiecano, z kim powinna o tym rozmawiać. Ta – nie, tamta – nie, każda się wypiera, że nie ma nic wspólnego z tym planem zmian pracowniczych, ona go nie tworzy. Nawet nie wiedziałam kogo na rozmówcę doradzić zagubionej, gdy swego dzieła wyparła się ta, co harmonogramy sporządzała. Bo może czegoś nie wiem, coś się zmieniło i rzeczywiście czyni to już najwyższa władza.
    Ale wiedziałam też, podobnie jak i rozżalona krajanka, że jakby pominęła twórcę i poszła z tym za wysoko, to wyjdzie na skarżącą i oskarżona się na niej zemści - delikatna sprawa, żeby pochopnym ruchem nie wyprodukować wroga. Szczególnie, że może to tylko nieporozumienie językowe właśnie i ktoś jej prośby o niepracowanie w weekendy zrozumiał na wspak, choćby przez głuchy telefon (każdy słyszy co chce i tak przekazuje)? Wskazany takt i umiar, obojętne z kim by miała nie rozmawiać, czyli dokładnie prośba o tłumaczenie tej sytuacji - tyle jej doradziłam.
    A ewidentnie głupio, jak wynikło z finału.  Należało postawić na zwrot bezobcesowy: „zostałam oszukana i chcę, żeby ów plan naprawiono lub odchodzę”, a najmniej „dziwię się”, „gorszę”, a nie bić się w piersi, że to samemu się czegoś nie rozumie. Ona by swoją pretensję wypowiedziała z łatwością, podczas gdy mój angielski się do tego w ogóle nie nadawał, żeby to nie z niej robiono głupola, ciężko łapiącego, jakoby żaden problem w tym wszystkim nie istniał. Miałam na sumieniu przyjęcie przez nią grzecznej postawy, która wcale nie wynikała z jej charakteru i temperamentu. Sama by w taki ton nie uderzyła.
    Wezwano mnie, gdy wychodziłam z pracy, jako reprezentanta władzy, do tłumaczenia kobiecie, że wszystko powinna rozumieć z łatwością, skoro jej zwierzchnicy (jeszcze niedoszli co do kontraktu, ale już po tygodniu jej pracy) sami siebie rozumieją w tym, co robią. I do znudzenia powtarzali teorię (najwyższa władza i autorka planu) – to, co już słyszała przed zdecydowaniem na tą pracę i rzuceniem poprzedniej – że u nas każdy ma prawo do dwóch wolnych weekendów w miesiącu, bo mamy ruchomy grafik i to tak wypada, że raz się ma wolne w dni powszednie, a raz w weekend. No czasem są sytuacje specjalne, bo jak pracownik ma wypadek, czy się poważenie rozchoruje, to cały zespół musi się wysilić, żeby udźwignąć pracę bez niego i wówczas nie da się na takie rzeczy patrzeć - tu podano konkretny przykład aktualny.
    To ona przy swoim, że właśnie dlatego nie rozumie tego, co widzi w praktyce, co jej dotyczy i wskazuje na te swoje pospisywane daty, dlaczego to jest jakiś jeden wolny weekend na trzy miesiące i jedna niedziela, podczas gdy inni mają po cztery weekendy w miesiącu i po urlopach na styk lub przed. 
    Zamknięto jej usta powtarzaną komendą do mnie, że skoro ona nie rozumie, to ja mam jej to wytłumaczyć po polsku...
    Po takiemu umiem biegle – nic do wykręcania się (nie licząc – nawalajcie się beze mnie, jestem po godzinach pracy; czego wolałam nie ryzykować).
    Jednak z siebie do żadnego tłumaczenia bym nie przystąpiła, tylko stała tam jak słup do końca, skoro dziewczyna nie rozumiała tej jałowej gadki przez jej rozumienie, a nie na odwrót. Ale skoro mnie proszono, przetłumaczyłam, tyle co zgadłam - że dobrze rozumiesz, słuchasz tej samej opowieści, na którą się skusiłaś na początku i nic tu masz nie brać do siebie, bo tak w teorii mają wszyscy. Potem jeszcze jakieś szczegóły, dlaczego po kilku nocach za dużo przyszła jedna za mało, że to wszystko w ramach sprawowanej sprawiedliwości, gdyby tylko zechciała otworzyć na nią oczy. Na koniec  zostałam pochwalona, przez tych, co polskiego nie znali, że dobrze mówię, choć dalej strony się nie rozumiały.
    Prosta kobieta, bez żadnych zakrętów w moim stylu - o wartości pokory, żeby czekać aż inni ją przesadzą na zaszczytniejsze miejsce - wyszła z tego z postanowieniem szukania kolejnej pracy, że tu z nikim się nie dogada, a przecież musi mieć te weekendy na chodzenie z chłopakiem po pubach, bo kiedy ma się z nim spotykać, jak on tylko weekendy ma wolne, bo tak prowadzi swoją firmę, i z takiej kultury spędzania wolnego czasu jest, co jej pasuje, w czym się dogadują i nie chce tego zaprzepaścić.
    Co podpowiedzieć w takim układzie? Po jednaj stronie chłopak, który ciągnie w dół, ciesząc z cudzych wysiłków i ofiar dla balowania, a po drugiej obłuda, która pławi się swoją władzą dla upokarzania ludzi. Nie było o czym mówić. Niech kobieta szuka sobie miejsca według swoich planów i rozeznania.
    Chyba, że coś bez szansy na przyjęcie – ty go rzuć, a zobaczysz, że nie będziesz miała żadnych problemów z weekendami, ani nie trafiłabyś na jałowe rozmowy o sprawiedliwości do kogoś takiego, jak moja szefowa. Zaproszenie do zmierzenia, czy to o wolne weekendy ci chodzi, czy plan uwodzenia, który i tak nie wyjdzie (to można już opłakiwać), bo wyjść nie może.
    Na dodatek to rozwiązanie tak oczywiste, że niemożliwe, aby tego nie wiedziała. Z tego powodu nie potrzebuje ona żadnych moich słów do posiadania wiedzy, iż robi z siebie ofiarę kolejnego pijaka. Mamiąc nadzieją, że może pijak zagraniczny, to będzie inny, niż pijacy polscy, którymi już się zawiodła i ten doceni zniżanie do niego – patrz, jaka jestem do ciebie podobna w małościach i uraduj tym.
    A dlaczego nie – patrz jaka jestem wielka, że gdzie ci tam do mnie? Przecież i tak nie istnieje mężczyzna, który by w to uwierzył – żaden za obrazę nie weźmie, więc im bardziej kobiecie chciałby tą „drzazgę z oka” wyjmować, tym większy wysiłek ponosiłby w trudzie, który by sam sobie nałożył z korzyścią dla obojga. Dlatego - nie, bo ludzie słowa (i całe postawy) dobierają do celów, a nie mądrości jaką w sobie mają, czy jaką by im kłaść do głowy.
    Zarówno słowa przez siebie wypowiadane jak i słowa słyszane. To nie jest tak, że mądrość wystarczy ogłosić, nadzieję pokazać palcem i zostanie usłyszana, pocieszy kogokolwiek, że sam na nią nie wpadł, nie doszedł, nie natrudził się, nie wypracował i w ogóle nic od niego nie zależało, bo takim go PAN Bóg stworzył i pokochał. 
    Źródło porażki i płaczu nad nią? W tym cały szkopuł we wszelkich związkach, że docelowo nikogo nie pociąga oglądanie własnych słabości w drugim człowieku,  tylko szuka mocarza bez jakichkolwiek wad, który potrafi z największego dna podnosić, wyprowadzać, któremu jest co o sobie pokazać, a nie tylko bezwstyd. Na przykład taki bezwstyd, że mogę kłamać, a ty i tak musisz to znieść, jako osoba podporządkowana, bez możliwości manifestowania swej wielkości, musisz to uznać za moje prawo/przywilej (typowe w stosunku pracy, ale nie tylko, bo do wszelkich upokorzeń w relacjach ludzi ze sobą), na znak wolności od związku z tobą. Twojej zbędności z moim życiu.
    Choćbym komu powiedziała ewangelicznie – mocarzy w ludziach nie szukaj, nie rozliczaj za słowa, ani kto komu dobro czyni twoim kosztem – to cóż ja o tym wiem, czy właśnie przez to nie zginie, gdy za dobrą monetę przyjmie?
    Ta kobieta nie wiedziała, że grafik zmian pracowniczych sporządza większa miłośniczka pubów od niej, a główna szefowa w ogóle tylko takie osoby faworyzuje. I powiedzmy, że powodowana nauczaniem ewangelicznym, obnażyłaby się przed nimi, zamiast wielkie miary przykładać, do cnót odwoływać – kobiety dajcie mi dostęp do tych pubów/do randkowania, którego mi żałujecie nie wiedząc o tym. Czy to pojednanie zgubą dla niej by nie było, pomimo osiągnięcia celu, który sobie postawiła?
    Tak można sobie wyobrazić pokoje gorsze od wojny. I stąd mogę sobie wyrzucać, że na większą jej nie posłałam - że jej zapał do większej zgasiłam.
    A gdybym jeszcze straszniejszą przegraną widziała za przyjmowanie słów ewangelii -  zupełnie wszystko i na wskroś: śmierci, męczeństwa (żadna pociecha, że na życzenie męczenników) - dlaczego miałabym nimi trąbić z dachów, nim sama w taką drogę wyruszę? By „za miliony cierpieć katusze”?
    To przecież dobrze mi, że aż tyle nie widzę i widzieć nie mogę. Bo jeżeli od małej wiedzy przed ewangelizacją się wzdrygam (pomijając z jakim skutkiem – czy samo zamknięcie się to od razu brak ewangelizacji), to przy wszechwiedzy nawet pary z ust mogłabym się ulęknąć.
    Zatem, jeśli jest jakiś pożytek w tym, co mówię lub piszę, to przecież Bóg na pożytek ów kogo zechce pokieruje, a jeśli szkoda, to tylko strach gębę otwierać i za takie pisanie się brać, bo sobie namnożę win za tylu, do ilu słowa moje dojdą, przekonają. Powody do ścigania ludzi żadne.
    Tym bardziej niezwykłym (porównując do moich potrzeb) jawi mi się pęd wielu mężczyzn, żeby walorem wszechwidzenia się odznaczać. Czy oni aż tacy odważni, czy tylko ja aż tak głupia, że widzę grozę tam, gdzie jej nie ma?
    Choćby Boga nie było (a nie mówię, że nie ma), a wszechwiedza była, to niechby Bóg był, żeby na siebie ją wziął i człowieka od niej wybawił.
    Szczęśliwie ewangelia mówi o tym, że przynajmniej o to człowiek modlić się nie musi, tej łaskawości dostąpił, ponieważ tym atrybutem Jezus się charakteryzował.
     Ciekawie do widzenia wszystkiego przez Jezusa przekonuje się Natanael (J 1,47), który zostaje jednym z apostołów. Chwilę wcześniej nie robił niczego istotnego, wartościowego, kucał pod drzewem figowym w oczywistym celu (duże mocne liście, a ubrudzenie się własnymi odchodami było dla Izraelity przekleństwem nieczystości wobec Boga, więc mieli na to baczenie). I być może nawet się ubrudził, czyli powinien się odizolować i zamknąć w swoim domu lub na odwrót - oddalić poza zbór (nie pamiętam – można zajrzeć do pism Mojżesza w tym względzie), ale na pewno nie zajmować się pouczaniem już do wieczora, ponieważ w świetle prawa był „nieczysty”.
    A mimo to, kiedy przybiega do niego podekscytowany Filip, że udało mu się znaleźć zapowiedzianego przez proroków Izraelitę w osobie Jezusa, poddaje takie świadectwo w wątpliwość i poucza, że – weź kolego się tak nie gorączkuj, bo nie ważne, co tam w pismach o pochodzeniu wybrańca, ponieważ przybycie z Nazaretu to jeszcze nie świętość. Innymi słowy, że do tego trzeba być z Boga, a nie z miejscowości – dowcipniś taki, albo szybciej ewangelizuje, niż ze Światła się narodził.
    Ale mimo wszystko zbliża się do Jezusa przyjrzeć, czym ten Filip się tak zachwyca, choć być może tylko po to, żeby tym skuteczniej wybić mu to z głowy.  Na to Jezus wita go słowami osądu bez badań, bez wywiadu: „Oto prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu” (J 1,47)?. A gdy Natanael te słowa przyjmuje, chcąc tylko wiedzieć, o jakich jego czynach, Filip mógł zaświadczyć lub którędy sława o jego pobożności się niesie, przychodzi jednak zawstydzenie za grzech, że z tego jest Bogu znany: „Widziałem cię, zanim cię zawołał Filip, gdy byłeś pod drzewem figowym” (J 1,48) I Natanael niezwłocznie bierze się do zamykania Mu ust, oddaniem sprawiedliwości, uznaniem Jezusa.
    Co musiał poczuć Natanael, gdy Jezus nie tylko nie przystąpił do wyśmiewania Go lub karcenia/pouczania (w odróżnieniu od tego, co Filip dostał od Natanaela), korzystając ze swojej wszechwiedzy, ale użył słów pochwały za prawość, która z żadnych praw pisanych nie wynikała?  Natanael ujrzał swego obrońcę – Boga. I nie tylko swego, bo jeszcze szybciej Filipa, z którego Jezus nie zezwolił się mu naśmiewać. 
    A co z obietnicą widzenia większych rzeczy od oglądania czyjegoś nadymania się przy robieniu kupy? Czy chodzi o wszechwidzenie większe od Boskiego, wyróżnienie jakiego świat nie widział? Ucznia większego od nauczyciela? Cóż za nonsens, gdy wystarczy odejść od zapatrzenia w siebie, żeby to już było więcej.
    Gdy uzmysłowić sobie, co do oglądania ma Bóg, gdy patrzy na ludzi, a co do oglądania mają ludzie, gdy kierują wzrok na Boga, to się wie, że to pierwsze jest męką. Bo to tak jak niemożność wybierania sobie filmów do oglądania, zmieniania kanałów telewizyjnych itp. Co takiego interesującego robią lub mówią ludzie dla Boga? Jedzą i wypróżniają się oraz główkują nad tym, żeby jeść i wypróżniać się bez końca, a jeszcze wymądrzają się przy tym, że mózg się może zlasować, jeżeli  próbować tego słuchać. 
    W Wielkiej Brytanii jest taki program moloch (cykliczny, długi), łatwo uzmysławiający ten widok, bo dzieje się w nim jedynie oglądanie telewizji przez innych w swoich mieszkaniach. Siedzą, jedzą, komentują lub milczą, w czymś się spierają ze sobą nad tymi obrazkami, w czymś sobie potakują,  i patrząc na to po prostu znieść tej degrengolady życia ludzi dla programów telewizyjnych nie można. Przynajmniej moją miarą, chociaż oglądalność tego czegoś jest ogromna.
    Ale to ani trochę nie znaczy, że ze mną jest lepiej i w moim życiu jest coś ciekawszego do oglądania, a nie męka dla widza/widzów. Taka najprawdziwsza męka, którą można by kogoś skazać na tortury i odebrać całą wolę życia, że on już by wolał nic nie widzieć, niż coś takiego oglądać bez posiadania wyboru.
    Wielu umie sobie robić kreacje wobec innych ludzi, wybrać ładne sukienki na spotkania, do wyjścia do sklepu, fotografie w niepokrzywionych gębach, zrobić plan rozrywek, uśmiechać w pracy, dobierać słowa dla rozmówców, przygotować posiłek, wysprzątać mieszkanko itd.  Ale dla Boga tak dobrze nie ma. On ma człowieka do oglądania po całości, w całej jego nędzy produkowania kupy niczego do niczego i udawania nie wiadomo kogo, bo on czegoś się naczytał, czy nauczył, bo go kimś ogłosili itp. No męka, nie wątpię, że męka, w oparciu o samą wyobraźnię, że ja bym tej właściwości nie chciała.
    Człowiek z obietnicą zobaczenia czegoś więcej, niż owa nędza, to człowiek, który już tą nędzę ujrzał, już spotkał kogoś, wobec kogo ma się czego wstydzić. A kto widzi Jezusa, widzi tyle, że już nic większego do oglądania nie ma, bo Ten nie tylko ową nędzę w obronę umie wziąć, swoim wcieleniem, ale i pychę człowieka i każdy jego grzech. 
    Kiedy człowiek dokonuje odrzucenia drugiego człowieka, wynosi się nad ten Boski atrybut widzenia/znoszenia całej małości człowieka, ku żywej obrazie, a przynajmniej świadcząc o wielkiej ułomności własnej.
    Szczególnie, że w różnych okolicznościach potwierdzają to słowa Jezusa – tak macie te swoje listy rozwodowe, ale to przez zatwardziałość waszych serc, żebyście życia żon nie zamieniali w piekło lub zgoła w ogóle doprowadzali je do śmierci, a nie że na tym polega ideał, iż ktoś jest na was zdany, a wy go ziuu do studni, bach do domu dziecka i jeszcze zdaje się wam, że w tym jesteście podobni do Mnie.
    Tak naśladowanie Jezusa to z pewnością nie pogoń za Boskimi atrybutami, cudami. To dopiero byłoby postawienie wszystkiego do góry nogami – grunt, żebym stąpał po niebie, to głowa jakoś nauczy się chodzić po ziemi.
    Albo, czy to może chodzić o brak odrzucania wszelkiego i bez granic, skoro Bóg zawsze miary odrzucenia wyznaczał – jeśli dopuściłem trąd, to macie się z niego oczyszczać tak i tak (masa rytuałów), a kto się do tego nie zniży z trądem zostanie i umrze. I człowiek może sobie główkować – no dobra, to pewnie przez wzgląd na jakiegoś kogoś, kto tego nie jest skory zrobić znosimy to cierpienie - ewentualnie się wściec, że temu Bogu to już kompletnie o nic nie chodzi poza upokarzaniem ludzi, ale komu by przyszło do głowy przygarniać trędowatego dla zachowania go w tym stanie, czy chwalić za nie od niego zależącą trędowatość i posłuch mu dawać, jak trąd utrzymywać? Jaki pożytek miałby wyniknąć z celowego zarażenia się trądem?
    Jaki z małżeństwa z kimś, kto kochać nie chce/nie umie? W jakichś czarach/rytuałach nadzieję położyć, że go odmienią?
    Kto z siebie się do oddania nie skłania, przez wzgląd na to jest oddalany, że z siebie się nie skłania. A jeśli Bóg w tym gwałtu nie czyni, żeby kogoś siłą do chronionych zaliczać, ale przeciwnie - Jego nieufność wobec człowieka granic zdaje się nie mieć, jak wobec najdzikszego ze stworzeń, to dlaczego ludziom przychodzi do głowy jednanie dla jednania, wybaczanie dla wybaczania?
    Nie chcą kogoś jakiegoś, w danej postaci, z jakimiś skłonnościami, wadami, z tym charakterem, poglądami, ale akt odfajkowany, porozumienie spisane, przysięgi złożone, więc niech Bóg się cieszy, bo to w sumie On tak chciał, tak wynikało z nauk, jakiś przepisów. Albo jeszcze – Boże przyjmij tą ofiarę ode mnie lub niech ktokolwiek przemówi, komu na tym zależało, bo przecież oszaleję z tym swoim wyborem, jeśli będę musiał/musiała stanąć w prawdzie, że on tylko mój, że tego dla siebie chciałem/chciałam.
    A kto mógłby powiedzieć, że siebie zna z tego, iż jak raz został zdradzony, czy z jakiegoś innego powodu stracił zaufanie, to zdołał je ponownie z siebie wykrzesać? Nawet wybaczenie przychodzi człowiekowi z trudem, a już zaufanie od nowa – niewykonalne. Tego nie ma w ludzkiej naturze, w ludzkich możliwościach. Podobnie - gdy ktoś zaufania kogoś pozbawi, to wie, że to coś nie do naprawienia w  wiedzy tamtego o mnie, w jego  pokładaniu nadziei. Bo co możliwe nie jest, to nie jest. Nie ma powtórnego wejścia do tej samej rzeki, powstaje nowy układ przy najszczerszych chęciach obydwu stron do uczczenia tego co mogło być między nimi cudowne i święte lub się rwie.
    Jezus nie uzdrawia każdego trędowatego, którego ujrzy, o którym wie. Wie, bo przecież każdego widzi na całym świecie, kogo zechce, a nie tylko przy drodze. I widzi Piotra, co uczyni w przyszłości, że się Go zaprze, i widzi co uczyni wobec Niego Judasz. Tyle widzi, tyle wie (w tym sensie nikim nie zawiedzie, a raczej ze swym zawodem – kielichem goryczy - żyje), a do uzdrowienia są jedynie ci, którzy o to poproszą lub za nich ktoś to uczyni (wskrzeszenie córeczki za wstawiennictwem ojca, brata za wstawiennictwem sióstr, uzdrowienia pracownika na prośbę pracodawcy itp).
    Bo na tym polega też dobro dla każdego człowieka, że nie musisz się skłaniać do każdego, kto ciebie nie chce, nie szuka, nie prosi. Takim niczego winien nie jesteś. Co innego, jeśli chcesz, ale to i dzięki temu ujrzą, że nie musiałeś, a uczyniłeś; w tym jest twoja moc pociągania, bez żadnych cudów.
    Tyle, że moc mocą, a co jest zatwardziałe, do upadłego będzie szukać determinującego cię przymusu, żeby z poczucia wdzięczności się zwolnić i wcale nie jest skłonne wdzięczność poczuć. Większych od ciebie zdezawuuje – Jezus umarł, ale przecież za wielu, to dlaczego miałby i nie za mnie, co ja gorszy/gorsza do takiego wybraństwa? -  itp. Tak jakby w byciu niewinnym czyjejś śmierci mogło kryć się coś złego i należałoby  sobie ową winę wywalczyć, a za bycie winnym nie było żadnego powodu wstydzić  się, żałować win, tylko chlubić nimi – patrzcie i ja je mam, i ja, pomierzmy kto większe, komu dać za to zaszczytniejsze miejsce! W takiej postawie nie ma miejsca na wdzięczność za wybaczenie, wzięcie w obronę, pocieszenie.
    Dlatego głupio czyni, kto jeszcze to ułatwia i na taki przymus sam wskazuje – a jakbym nie wierzył/a w Boga, to bym ci tej szklanki wody nie podał/a, chlebem nie nakarmił/a, słowem nie odezwał/a, bo to przez wzgląd na Niego jest we mnie litość, dla Niego chcę cię pozyskać, na Niego twą wdzięczność przenieść...
    Od kiedy to z pustego da się przelewać? Korek zakładasz przed wlaniem i do Boga taką flaszkę chcesz odstawić? Jeśli ten człowiek przed czymś tak widzialnym jak ty zasłania oczy, to jak te większe rzeczy ma ujrzeć? Większe od siebie.
    Kiedy Filip przybiega do Natanaela z dobrą nowiną, ten ani myśli czuć się nią obdarowanym, bo przez kogo? Przez tego, kogo ma za głupszego od siebie; do kogoś takiego miałby czuć wdzięczność?  Po pierwsze właśnie jej nie chce czuć, dlatego zatyka sobie uszy wykrętem. Nim uczynek Filipa dezawuuje, bo przecież Filip sam z siebie chciał mu się swoją radością podzielić, nikt go do kumpla, czy kogo tam dla niego, nie wysyłał, nie nakazał, tylko euforia go rozsadzała.
    Pamiętam jak miałam koło pięciu lat i coś podobnego zrobiłam po doświadczeniu muzyki i światła z nieba (Co innego niż opisane przeze mnie narodziny ze światła, percepcji zintegrowanej z całością, w liście do Arkadiusza Jadczyka, ale o tym w szczegóły nie będę wchodzić, bo nie chodzi o opamiętywanie fizyków z ich ambicji okiełznania czasu, choć mogłoby być skuteczniej, skoro o możliwościach brania ludzi żywcem do nieba, co jakoś mi nieskładnie, ponieważ ani kontekstu nie widzę, ani sama nie ogarniam, dokąd miałoby to być. Szczególnie bez oglądania się na tych, którzy zostają, bo to od tego w moim wypadku wszystko wygasło – myślisz o innych, nie pofruniesz. Upadek?) Podekscytowana pobiegłam do mamy, żeby przyszła zobaczyć to samo, co ja, a przynajmniej wiedziała.
    Dla dziecka oczywista oczywistość, żeby dobrem doświadczonym dzielić się z tymi, których się kocha, w których miłość się wierzy; i trzeba się najpierw sparzyć, żeby się ugryźć w język i zacząć się zastanawiać do kogo się mówi, kim oni są, co z tą wiedzą uczynią, czy nie obrócą jej przeciwko mnie, dlaczego nie rozumieją moich słów lub się ich boją, jak się nauczyć mówić o niczym, żeby wśród nich żyć. (Dlatego, gdy dzisiaj widzę, ilu próbuje uczyć się mojego języka, że to idzie tak po prostu się tego wyedukować w uczelniach, w formacjach – że jeden drugiego, gdy ja przez całe życie się go oduczałam, żeby mnie za ten język nie zabito, iż wytrenowania żadnego w nim nie mam, to nie wiem, czy w aż taki wstyd popadać, czy w trwogę, kto się pod ewangelistów podszywa i dlaczego, ewentualnie tylko w skupienie, że to tak się Bogu spodobało, żeby próżność ludzi temperować zderzając ich różne drogi powołania/że ja na starostestamentowy sposób jestem, choć nowy piszę, przedłużam dzieje apostolskie, ile się da; lub może nawet cieszyć powinnam, że na tyle sposobów ratowanie ludzi jest obmyślone... Nie wiem i rozeznania w tym złapać nie potrafię. Choć przesadzam, że przez całe życie. Krzyż na plecy, to dostałam dopiero z pierwszym skarceniem ludzi za złość bez powodu, aczkolwiek jak się dobrze przyjrzeć - nic świętego, skoro w obronie siebie. Ale tu i nie o tym.)
     Natanael przez wgląd na Filipa poszedł – no pokaż mi, a udowodnię ci, że źle widzisz. Pomimo całego poczucia wyższości, w nim była troska, żeby go nie zostawiać w jego możliwym błądzeniu.
    Moja matka nie chciała pójść, bała się wyjść z domu już przez cały dzień, żeby niczego nie zobaczyć. To jakby uwierzyła jeszcze szybciej, niż Natanael, a w rzeczy zdawałoby się bardziej niewiarygodne, niż człowiek bez winy. Jednak ona im mocniej uwierzyła, tym mocniej chciała potem tą wiarę z siebie strząsnąć, nie mogła znieść tego w samej sobie, że dała posłuch świadectwu dziecka, słowom dziecka. Dawało jej to poczucie wytrącenia z roli, która bez tego aktu wiary, który się dokonał byłaby jakaś inna, ważniejsza, przewodnia. 
    Skupiła się na poszukiwaniach, komu to dziecko wydać, jak zdezawuować, żeby taki swój akt wiary unieważnić. A jak nie ma chętnych do potępiania, to niech wreszcie się ono zabije lub zabije je ktokolwiek, żeby przywrócił ją do takiej roli matki, jaka tkwi w jej sercu, jaką sobie wymarzyła. Straszny błąd? No straszny, bo jak można dojść do idealnego macierzyństwa przez śmierć dziecka, o którą się zabiega?
    Ale ja matki nie potępiam, bo tu nic do potępiania nie ma, gdy komuś cały świat się odmienia od wiary i sobie z tym nie radzi, szuka starego, który rozumiał. Szuka ludzi, którzy do starego należą - że przez swą zewnętrzną władzę, urzędy i nauki przywrócą stary porządek w nim samym. Tylko jak, skoro to jest porządek nie do tego, a do jednoczenia jednych przeciw drugim, sprzysięgania, rozpoznawania się po funkcjach/pracach, zaszczytach. To jest dramat człowieka - nic do potępiania. 
    Judaszowi udało się znaleźć chętnych zabójców, ale czy to go wyzwoliło z wiary w słowa Jezusa, Jego świadectwo o Bogu Ojcu i swoim synostwie? Czy to by go mogło wyzwolić, choćby  posiadł wszystkich, którzy Jezusa kochali/kochają?
    Zatem, skoro bywa tak, że wiara może nie wyzwolić i bez cienia wątpliwości w świadectwo Jezusa idzie się na zatracenie, jak Judasz, to kogo ścigać i łapać w słowa; co takiej postawie z postanowienia „muszę ewangelizować” przyświeca, o co to chodzi, gdy w tym nie ma nic niefrasobliwego ku ochotnemu mnożeniu naśladowców. Bo im nas więcej, tym szybciej ktoś wysłucha? Nie wysłucha, tak jak uszu swoich nie rozmnoży, żeby do słów z wielu źródeł ich nadstawić. Może dać się zwieść jednymi uszami, ale to wcześniej, czy później zwiedzenie rozpozna. A kto nie z wybranych, to o jakim zwiedzeniu mowa? Jak ze skutkiem zwiedzenia diabeł mógłby odciągnąć od Boga diabła?
     Ludzie szkolą, trenują, przyuczają się do głoszenia ewangelii, powtarzają w kółko te same słowa, żeby jakieś światełko w nich zapaliły - o czym to należy gadać do ludzi, a i tak są jak te panny, które są nie do wzięcia żadnym sposobem, bo niewidzialne, nieoświetlone, tym światłem, które o nich ma świadczyć. O nich. A nie one o świetle, że wiedzą jakie ono ważne.
    Podczas, gdy każdy ma postawione świadectwo przed oczy, że  nie wiedzą wcale, skoro dla siebie nie szukają, nikogo nie słuchają, tylko w przeszkodach do tego siebie i innych kształcą - bo tu nieuk, tu dziecko, tu kobieta, nie z tego stanu, nie z tego kraju, złej religii, nie tego ugrupowania lub zgoła żadnego (jeszcze straszniej, bo jakiś ruch powstanie i trzeba szpiegować, kto przy takim, do kogo gębę otwiera) itd. Wszystko im dobrym pretekstem do wykrętu. Na koniec wspólnotowi się robią w myśl, co twoje, to moje. Rachunek sumienia robią z tego, kogo tam po drodze niesłusznie wykluczyli na swoją niełaskę - niech ich rozświetli, bo już za swoje jego słowa są gotowi przyjąć. Albo kluczy po liczbach szukają – powiedzcie im o czym jest dziesięć dodać dziesięć i odjąć dziesięć, to już na pewno nie pobłądzą.
    A ja się cieszę, że nie wiem, bo to z każdej niewiedzy cieszyć się trzeba, że u Boga jest większa. I podsłuchiwać mnie nie ma o czym.
    Ten brak ludzkiej wyobraźni, co do ciężaru Boskiej wiedzy i wszechwidzenia, to się przyjęło nawet potępiać, tylko, że gdzieś u pierwszych ludzi, ale my to przecież skądże, nie z tego drzewa się obżeramy, nie tym owocem karmimy, na cóż nam Boskie atrybuty, Boska wiedza.
    W teorii człowiek jest już zupełnie pokorny jako ten, który oddaje wiedzę Bogu, na Niego zdaje się w zarządzie, bo do niego ręce z prośbami składa lub przeciwnie - zupełną niewiedzę deklaruje, że w zło i dobro nie wierzy/nie rozpoznaje (z pomysłem, że dzięki temu Bóg z jego życia zniknie, nie będzie się kogo wstydzić, albo i w istocie ten i ów, aż taki święty, jak niemowlę, że tylko ich do raju).
    Ale któż ją oddał prawdziwie, gdy ludzie na wyścigi się przegadują, pewni, że władanie swym rozumem mają niczym nie zdeterminowane i we własnej woli, a nie z łaski? Nie z męki.
    A o tym, że Jezus każdego widzi na własną mękę, to już tyle nauk było, że aż nie wiadomo, jak jeszcze je powtarzać lub co nowego na dowód podać. I najlepiej nie za mocny, bo jak taki nie do zbicia, to jak kogo zatwardziałego uchronić, podczas gdy ktoś o czulszym od mojego sercu mógłby się jeszcze nad nim pochylić? 

wersja czytana - fragment

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo