Xylomena Xylomena
48
BLOG

Lepsze sumienie wytrenowane, czy podarowane?

Xylomena Xylomena Społeczeństwo Obserwuj notkę 0

    Mi łatwo wierzyć, że największe grzechy popełnia się słowami, o ile nie wszystkie. Za to do usprawiedliwienia one nieprzydatne zupełnie. Nie sposób wypowiedzieć coś dość zacnego, mądrego i sprawiedliwego, żeby swój grzech odczynić.
    Z czyimś się pogodzić, znieść, wytrzymać, to prędzej. Choć złamanego grosza bym za to nie dała, że tak marny wyczyn, mógłby się zdać na usprawiedliwienie jakichkolwiek słów pochodzących z ust człowieka. To tak jakby złodziej ujrzał, że sprawiedliwie drugi go okrada. I co z tego, gdy tylko po to na tą miarę się sili, by samemu nie oddać, co nie jego? Nawet odliczać od tego nie zaprzestaje, czy więcej mu nie zabrano, niż sam wziął.
    Pułapka płytkiego sumienia (namiastki, czy zupełnie fałszywego?) – nie wybaczyć nic więcej, niż sobie zarzucić mogę/potrafię. A raczej wiele takich pułapek, bo jeszcze -  poznam lepszego ode mnie po tym, że na nim nie stracę/ że korzystny dla mnie/ że mnie nie zawstydzi, nie potępi itp; albo – niech Bóg im wybacza, a mi zostawi sądzenie itd.
    Tak, skoro już w ogóle szukać słów usprawiedliwienia – kto mi mówić pozwolił - to nie dla miary, jak długo pozwoli jeszcze lub czy na wieki moje słowa zostaną, ale z bezmiaru niepewności, czy w prawie do mowy jestem.
    Jednak, czy to tyle samo, co przesądzić, iż z pewnością nie? I w tym nic do sądzenia, gdy jeden przesądzi o tym z pokory, a drugi z obliczenia, co z tego wyniknąć powinno. Zatem i w tym niecnie uczynić można, gdyby zamilknąć dla usprawiedliwienia własnego, bez oglądania na drugiego.
    Póki niepewności siebie, póty otwarcia na bycie uczniem – szukania pouczeń, gromadzenia nauki. A tym nie sposób Bogu ubliżyć, choćby w wielkiej odległości stanąć słowami swoimi.  Bo jaką wiernością słowu może się szczycić, kto co do joty powtórzyć zdoła, a rozumieć tego, co mówi nie chce? Ten na podobieństwo tego jest, co plecami się odwraca i  wykrzykuje, że na oczy z tyłu głowy czeka. I chociaż w czekaniu na cud wielkiej obrazy kogokolwiek zdaje się nie być, to przecież nie wówczas, gdy samemu jest się owemu cudowi przeszkodą.
    Ale nie o gestach mówię, które nic nie znaczą bez gotowości na koszty własne, bez potrzeby ich ponoszenia. Przeciwnie, raczej o ich lichości. A choćby jakąś cenę przez nie wyrwano, to czy może być ona przyjęta do identyfikacji dobra, skoro przez czyniącego zauważona i za monetę do odpłaty brana? 
    Tak myślę, że nic w tym do odmiany nie ma, kto czym cieszyć się umie lub smucić; tym samym – kto się o co zmartwić potrafi. Skoro więc nie do tego, to jedynie do zafałszowania prawdziwego stanu przed ludźmi. Występu.
    W czym mylić się mogę wielce, o ile ktoś z ducha umie rodzić tych, co z niego nieurodzeni. Którą to umiejętność przecież głosi wielu – że posiedli ku temu narzędzia, metody.
     Ja – nie. W mojej mocy taka nie leży. Ewentualnie na owocach śmierci jeszcze zupełnie się nie znam.
    Dlatego póki co, gdy słyszę pojęcie formowania sumienia w sposób zorganizowany (regułami, przepisami), to pierwszy desygnat (praktyczny obraz/sytuacja) leci mi zaraz do podstawówki. Chociaż w szkołach ani słowem nikt nikomu nie mówi, że coś takiego jest tam robione, bo nie takimi pojęciami się operuje.
    Ponieważ nie wiedzą, co czynią? No może nie wiedzą, albo nic nikomu z tej wiedzy, co to niczego nie zmienia w kwestii zapotrzebowania na wynagrodzenie za pracę. Łatwiej wówczas przyjmować do wiadomości pojęcie czystej kartki do zapisania, a nie łamania sumień już istniejących, znajdujących się na wyposażeniu człowieka.
    Bo jak to by było, że ktoś umie się martwić czym innym, niż odrobienie zadanej lekcji? To skąd mu tak, kto tego nauczył, kto zakłóca socjalizowanie (dostosowanie do społeczeństwa)? Nic tylko złapać i wywalić szkodnika, co ludzkie porządki niszczy.
    Ewentualnie to taki paradoks, że ci, co cię szkolą w tym, czego masz się wstydzić po nowemu (co samemu by ci do głowy nie przyszło) – nie takie „u”, nie ta data, nie ta cyfra, inny wzór, nie ten bohater itd.,  to słowem nie pikną, że to właśnie robią, a ci co się ogłaszają w tym specjalistami, że cię ulepią, uformują, gdzie twój wstyd powinien leżeć, przywrócą do właściwego porządku od którego odbiłeś, to jedynie w tym czynią starania, żeby nic nie zrobić poza wzięciem potaknięcia, że zrobili.
    Co przecież nic wielkiego; dla świętego spokoju – niech się cieszą swym sukcesem. Człowiek z natury jest szczodry, a tu nawet jak zacznie liczyć, to mu wychodzi, że nic go to nie kosztuje, żeby drugiemu przyjemność sprawić powiedzeniem  pochwały, uznaniem skuteczności.
    Szczególnie, że dla człowieka od Boga to nawet nie ma żadnej ucieczki na pustynię od tego łamania mu sumienia przez ludzi, bo im bardziej on próbuje omijać te wszystkie przymusy wynikające z porządków jakie ludzie sobie nawzajem wymyślają, i zwiewać gdzieś na boki w poszukiwaniu świata bardziej do siebie dopasowanego (np. rzucić szkołę), to tym większy kac duchowy go łapie - ma takie koszmary, że mu się wszelkiego uciekania może odechcieć. A jak nie, to tym gorzej dla niego.
    Z kolei jak słyszę pojęcie, że nikt nie rodzi się świętym, stąd nad tym sumieniem tak się trzeba pochylać w trenowaniu ludzi, żeby nie zostawiać nikogo samemu sobie, to jak na złość zamiast tego morza urodzonych złymi, których na dobrych można przerobić odpowiednią do tego edukacją/formacją, widzę takiego Darka Partykę z podstawówki, który z dobrego na złego się zmienił (z imienia może przekręcam, bo nic więcej do pamiętania o nim nie miałam).
    Osobiste doświadczenie to jest przedziwna rzecz, która potrafi przeszkadzać w słuchaniu czegoś ze spokojem w najmniej spodziewanym momencie i nawet bez związku z melodyjnym zaśpiewem łagodności w głosie.
    No więc Darek Partyka jako dziecko charakteryzował się tym, że przyszedł do szkoły posłuszny i uczynny dla ludzi jak anioł wobec pana Boga. Niczego nikomu nie żałował, wystarczyło poprosić i to dawał, pożyczał.
    Do czasu, bo to nawet do trzeciej klasy nie doszliśmy, kiedy Darek na każdą prośbę bez namysłu zaczął mówić – nie. Dostosował swoje sumienie do czyichś wymagań, więc jakby nie było - społecznych. Ewentualnie tak skutecznie dał odpór oczekiwaniom, uspołecznieniu? Jak zwą, tak zwą, w każdym razie moim dziecięcym okiem to było zdziczenie, cofnięcie w rozwoju.
    I ciekawe, że ja na widok tej przemiany pomyślałam sobie – ależ ci rodzice musieli go lać za te pożyczane gumki, flamastry i ołówki, że stał się aż tak inny, nieugięty i łatwo denerwujący się. A w sumie, że po prostu nieszczęśliwy, nie mogąc już być sobą (dlatego zmianę tego człowieka z dzieciństwa tak zapamiętałam). 
    Za grosz wiary w ludzkie możliwości trenerskie ku dobremu.  Taka byłam i pod tym względem zmian w sobie nie widzę.
    Nieufność. Zupełnie pod prąd ludzkim perswazjom, jak ich widzieć, i ich mniemaniom o swojej działalności jako czynieniu dobra dla drugiego. Prowadzeniu dowodów na świętość przed sobą nawzajem, niczym w jakiejś grze. Poświadczenia, zaświadczenia, ile kontaktów z Jezusem, stempelki na karteczkach, na dłoniach, że po rozmowie z Bogiem, że zaliczona, że już bez grzechu, albo w grzechu, uznania namaszczeń, posłań, posłuszeństw, tropienie nieposłuszeństw, jakiś demonów nieposłuszeństwa Bogu, wyliczanie sakramentów, które i jak ważne, a jak nieważne, mianowania, słowa właściwe i nie, zaszczyty, kto komu zezwala na odezwanie się, na tłumaczenia samego Boga, pośrednicy, hierarchie, ktoś coś wybiera, kogoś, ale zaraz potem lub nawet z zastrzeżeniem przedtem, że nie to wcale nie ja, nie my, tylko Duch Święty, niezliczone modlitwy, zakazy, nakazy, treningi, reguły. Po prostu za dużo tego jak na mój mały rozumek. Jakby ktoś się chciał do niego dostać przez przywalenie obuchem po moim łbie – patrz i podziwiaj. A tu im szerzej rozcapierzam te gały, co je mam na wyposażeniu, żeby to ogarnąć, o co chodzi, tym mniej widzę. Kościół Boga – czyżby, który?
    Bardziej coś na podobieństwo grania w telefoniczną Candy Crush Saga, która ma swoje granice za darmo i nie. Co to każdy szanujący swoją inteligencję na pierwszy rzut oka myśli sobie – za coś aż tak głupiego, jak wypatrywanie trzech kulek w jednym kolorze z różnych konfiguracji, o których mam myśleć jako cukierkach, w życiu nie zapłacę. Ale co mi szkodzi pobawić się w tych darmowych granicach, jak tam jest wszystko tak w uroku dziecięcej radości i dowcipnie. A nawet jakąś konstruktywną motywację do tego dorobić, że dzięki temu nie usnę na nocnej zmianie, w autobusie nie prześpię przystanku, nie będę się denerwować w poczekalni do dentysty, cokolwiek.
    Najpierw się zdaje – o kurcze, to ta gra chyba próbuje mierzyć moją inteligencję i może nawet potrafi (nie to samo, co świętość, ale o mierzeniu mowa), bo co nowe zadania, to obrazowane jako ścieżynka w górę, coraz wyższe stopnie, cyferki, punkciki, porównania z innymi graczami, obrazkowe podium i nagrody różne. No to w bieg – co ja mogę, co to ostatecznie o mnie pokaże, czy podołam, ile poziomów ugram. A jeszcze jak się gdzieś dowiedzieć, ilu ludzi w to gra, to szał kompletny, miara nad miarami, że drugiej takiej nie ma. 
    Jakieś zgrzyty w tym zapamiętaniu się pokazują, kiedy po paru skuchach (błędach?), system blokuje dostęp czasowo na kilka, kilkadziesiąt minut, żebyś poczekał na zregenerowanie swojego „życia”. Co wielkim skrzywieniem w myśleniu nie jest, póki idziesz się rzeczywiście najeść i odpocząć od „Zrelaksuj się i odpocznij”. Ale jednocześnie już masz opcję, że „życie” możesz kupić, ewentualnie wyżebrać od innego gracza za podarowanie mu równie obrazkowego serduszka (dowodu jak go kochasz?), czy jakoś tak.  Jeszcze ciekawsza pozycja w tym wszystkim tego, kto odstępuje „życie”... Podarować życie do grania, jakaś forma cyrografu, umowy darowizny zawiązywana z anonimem? A to jest dużo bardziej porąbane, niż wiara w cukierki, których nie ma. Jak długo utrzymasz pamięć, że to tylko taki żarcik – zabawa słowami? I że świat o prawdziwych konsekwencjach handlowania życiem i miłością nie przestał istnieć od tego tylko, że sobie grasz takimi pojęciami.
     Nie dość, że nie przestał istnieć, to cię nalicza w tych poziomach w całkiem przeciwną stronę, niż sobie wyświetlasz w tym telefonie przed oczyma. Pyszałek, głupiec umiarkowany, idiota nadzwyczajny i - mam go. Bo co to za przejaw potrzeby do nieuznawania niczego świętego, pewnego, żadnych pojęć w zgodności z prawdą, że nawet życia już nie bierzesz za życie i handlu nim za handel? To jeśli do takiego człowieka zacząć mówić słowami, to on  zamiast słyszeć, nawykowo zacznie się domagać klucza, jak ich nie słyszeć, jak wymienić na inny obraz, planszę do gry ze swoimi regułami rozpoznawania wygranej i awansów. 
    Taki mur zderzający człowieka z prawdą, że nie ma gier do wygrywania, tylko dokonywania wyboru – gram, albo nie gram; idę w niewolę, albo zostaję wolny – nie koniecznie staje przed każdym, bo jak człowiek się uprze, to może iść w zaparte, że nie przegrał swojego życia, gdy przegrał/przehandlował. Już choćby tym, że oduczył się widzieć, że to życie ma i przegapia je. Nie ma pojęcia jak je wziąć w zarząd, gospodarowanie, bo nie ma do tego woli, albo oduczył się z kimkolwiek walczyć o prawo do siebie, własnych wyborów i sumienia „dla świętego spokoju”, skoro wszyscy mają się za speców od cudzych zmartwień. A przecież gdyby tylko miał wolę do tego, to reszty by się nauczył, jak rodzice  opieki nad swoimi dzieckiem, chociaż nikt ich do tego nie przygotowuje.
    Trzymając przykładów dla graczy - w Candy Crush Saga takim murem może być jakikolwiek poziom pokazujący, że tam nie ma żadnej miary inteligencji, bo na przykład masz przydzieloną taką ilość ruchów, że choćby każdy był bezbłędny, to ilość wymaganych od ciebie trofeów jest wielokrotnie większa, więc możesz tylko użyć określonego bonusu, który sprosta wymaganiu, a tu się okazuje, że i tego ci na jakimś „poziomie” już nie wolno, bo jedyny dostępny jest w kupowanych, żebyś sobie przemalowywał pojedynczo każdego „cukierka” w paseczki lub jakaś podobna bzdura za  pieniądze.
    Nieduże, jak bochenek dobrego chleba, ale razy kilkadziesiąt takich kuleczek i się ciesz, że przechodzisz dalej i osiągnąłeś „postęp”. Nie ważne, że to taki postęp, iż wszyscy grający koledzy w pracy są na tym samym „pierwszym miejscu” w rankingu tygodniowym, który sobie wyświetlają. Dążyłeś, chciałeś, przywykłeś tygodniami, miesiącami, czy dłużej i już szkoda ci włożonego trudu, bo przecież coś to miało pokazywać, o tobie, i miało być o czymś więcej, niż ile masz pieniędzy; miało być czymś odmiennym od trudzenia się życiem, miało być czymś rozrywkowym...
    Takie właśnie mam skojarzenia z ludzkim uczeniem dobroci. No uczą, ludzie uczą się o tym na wzajem, bo czy ci, którzy chcą zarobić na takiej grze (jakiejkolwiek) nie namawiają do ofiarności, więc samego dobra w najszczerszej postaci? Nie produkują ludzi świętych? Nawet bezwzględnie świętych, bez najmniejszych punktów odniesienia, skoro poświęcających bezinteresownie dla wymyślanych cukierków, a nie zbawień na widoku, nie korzyści własnych i mnożenia majątków, i nie dla świata, skoro tam słowa nie ma o istniejącej rzeczywistości w tym poświęceniu. Zbierz jakieś kulki w swoją wyobraźnię, że je zebrałeś, wygraj nieistniejącą wojnę, wyścig lub mecz, wybuduj nieistniejące osady, gospodarki, ogrody, ulice, domy itd. Żeby tak grać trzeba nie lada świętości. Gdzie mi do takiej, skoro tylko psuję patrzenie szczerym graczom, na to co robią i dzielę się jakimiś własnymi wątpliwościami.
    Tak po co zaraz do jakiś kościołów dla tej nauki poświęcania się, jak wystarczy w coś pograć i będziesz ofiarą skończoną, że bardziej się nie da? I dusza przepadnie jak od pstryknięcia palcem. A tu się tylko modlą przez całe życie – Boże weź, weź tą moją duszę, bo uważam, że też już mam takie zapamiętanie w zmierzaniu do celu, jak ci wszyscy gracze, że do niczego mi ona  niepotrzebna...
    I to nie nastręcza mniej dylematów, niż jawna gra.
    Jezus najpierw dał się zabić, żeby mieli, to tacy wspaniałomyślni i honorowi, że oddadzą, czy o co to chodzi? Czyżby i z tego sobie wymyślono grę? Pod jakiś atrybut ludzki, że bez grania ani rusz – nie kiwnę palcem w bucie?
    Nie wiem. Tylko szukam odpowiedzi.
    Przecież jakby tak wszyscy sobie zaczęli oddawać te prezenty pod choinkę co to sobie robią, to wątpię, czy chociaż jeden poczułby się tym uhonorowany, że mu oddali, a nie przyjęli, albo przynajmniej komuś nie odstąpili, skoro im zbędne, ewentualnie spieniężyli na cokolwiek byle przyjąć, uznać za pożyteczne. Uznać, jak i człowieka, który za podarunkiem stanął, do niego przyczynił.
    A odstąpili świadomie i dosłownie, skoro mający się za hojnych – ja umieram, żebyś ty żył. Żadne pułapki i śluby, przysięgi, że więcej kalkulacji lub żałowania, chytrzenia i wrogości, niż dawania z miłości. Po co na siłę z powrotem temu Bogu? Że jak Ty za mnie, to ja za Ciebie, żebyś przypadkiem nie poczuł się ode mnie lepszy, albo uczący, że nic mi nie ubędzie od dawania w dół, niegodnym mnie, a nie w górę i przez poszukiwanie ołtarzy?
    Ale w ogóle jak - za Boga, jak to pojmują, gdy w Nim nie ma umierania, powinności śmierci, nie zagraża Mu ona? Ani – za, ani – dla. Jest tylko tajemnicze „w imię Boga”,  gdy ktoś cię zatłucze z nienawiści do Boga, nie mogąc zrobić żadnej krzywdy Jemu. Tylko, że jakby o to zacząć się modlić, to przecież tyle samo, żeby tacy wrogowie istnieli, taka nienawiść w ludziach. Co to miałoby mieć wspólnego z dobrze ukształtowanym sumieniem – powodem zabiegów, troski, zmartwień?
    Podobnie niezrozumiale jawią się kochający mękę Jezusa, bo czym to oddzielają od oddawania czci oprawcom i zabijaniu jako takiemu? Wskazywanie, że w tym właśnie widzą swoje obdarowanie, którym nie chcą wzgardzić, jako tym prezentem, wygląda może i mądrze, może i wdzięcznie nawet (staram się, choć nie widzę), ale jakoś tak aż za mądrze i wdzięcznością nieprawdopodobną do odczucia, jak na odwoływanie się do ludzkiego pojmowania.  To przecież jest na podobieństwo pożądania harówki ojca, który zbiera dziecku na zabawkę. Jeśli to trudzenie się ojca staje się prezentem interesującym dziecko, to takiemu dziecku opłaca się wywalać wszystkie jego zakupy, żeby harówka końca nie miała. A i ojciec w końcu pożałuje takiego trudu, skoro on dla radości z jego ofiary, a nie doceniania darów jakie obmyślił. 
    Cóż dopiero żal jałowego trudu przejścia przez mękę śmierci?
    To teraz weź i oddaj takim sumienie w zarząd, że oni cię uformują lepiej, niż masz to dane z ducha. Nie sposób. Trzeba jakiegoś straceńca, żeby uwierzył, że jak zacznie od wywalenia darów już posiadanych i cenionych, to ujrzy właściwsze o jakie zabiegać powinien; gdy nawet z góry już mu pokazują, że w zasadzie żadne, poza umiejętnością radowania męką Jezusa na krzyżu... Piękna odmiana? To dopiero wyzucie z sumienia.
    Kto nie ma lepszego pomysłu na okazywanie podziwu dla świętych, niż cześć dla ich  grobów, zawsze wdzięczy się do morderców, jakimikolwiek słowami by zapewniał, że nie to czyni i że nie złoczyńcami się chlubi, albo że sam w życiu by taki nie był przy wystawieniu na próbę, bo potrafi odseparować skutek od przyczyny, nie przyjąć spadku po mordercy. Straszniejszą obłudę i zasługę do potępienia trudno znaleźć. Kto by ją umiał wybaczać? A choćby i umiał, po cóż Mu to czynić wobec tego, kto zabiega o przyjmowanie na siebie takiej winy (powinowactwa z winowajcami), a nie owo wybaczenie? To niczym to spotworniałe dziecko, co z harówki ojca przedmiot kultu sobie czyni i łaknie by nie ustała. Może nawet krzyczeć, że z wdzięczności, a staje w szeregu z tymi, co ciężarami go obkładają za udzielone wynagrodzenie. Z wdzięczności, to samo rękawy mogłoby zakasać i o prezentach od siebie pomyśleć. I słowem by nie musiało mówić, że wdzięczne, a i tak widzialne by to było.
    Ktokolwiek mówi – widzę zło ci uczynione - ale po owoce zła sięga, tym gorzej dla niego, że widzi, zamiast oczy takie sobie wyłupić i chociaż przez ślepotę swoją na wybaczenie zasłużyć. Umarłym się czyni składając nadzieję w czyim umieraniu.
    A jeszcze jak dla wyraźności ma powiedziane, że to umieranie dla niego? To przez to jedno mógłby się przestraszyć, co czyni, a choćby i udać dla przyzwoitości że w strachu jest,  jak na człowieka przystało.
    Wielu zachowuje się tak, jakby Jezusa po wielokroć na krzyż jeszcze posłać należało, póki ich mocy i namaszczeń nie wywyższa i wedle własnego uznania do Nieba przyjmuje. Co najmniej jakby z raz mieli powiedziane, że nad wolą Boga stoją, albo w jakiejś roli niezbędnej Mu, a nie to, iż są robotnikami z litości Jego, aby użytecznymi byli i na duchu nie upadali.
    Takie publiczne świadectwo jednego kapłana zdarzyło mi się usłyszeć, jak należy rozumieć, że Jezus przyjął do Nieba duszę niemowlęcia, co to chrztu od Kościoła Rzymskokatolickiego nie zdążyło przyjąć. Objawienia Jezusa miała mała dziewczynka, która z Nim rozmawiała we własnym domu. Matka dziewczynki uwierzyła w to dopiero wówczas, gdy dziecko namalowało obrazek o składzie ich rodziny obejmującym zmarłe niemowlę, o którym matka nikomu w domu nie opowiadała. Zgadzało się imię zmarłego dziecka, a żyjąca dziewczynka opowiadała, że jest on ono w Niebie z Jezusem, bo On tak jej powiedział. Za chwilę na wieść, że Jezus akurat jest w ich domu i stoi przy matce, ta upadła na kolana do modlitwy dla wynagrodzenia, więc gotowa już była w ogóle nie wstawać, jak to matka, która odzyskała żywym, co miała za umarłe. Po pewnym czasie przemówiła do niej córeczka, że Jezus prosi, żeby już przestała i ugotowała obiadek dla niej.
    A co kapłan ujrzał w tym zdarzeniu? Wytłumaczył zebranym (a nagranie tego w internecie), że Jezus wziął to dziecko do siebie z powodu braku zbawienia dla tej matki – tak znalazł je sierotą (nie żeby jakąś świętością się urodziło). Czy Jezus mu tak powiedział? A o tym, to już ani słowem, jakby z wyniesienia urzędu kapłana autorstwo Boga miało wynikać jako oczywistość. Kapłan odpuścił, co odpuścił, zatrzymał, co zatrzymał, więc teraz niech Bóg się go słucha, żeby prawem im wszystkim się rozlało. To cały ratunek już tylko w tym impasie, że każdy inaczej i dwóch nieznoszących swoich praw nawzajem  próżno szukać do zastosowania tej służebności Boga. Szczelinka do wśliźnięcia woli Jezusa.
    Tylko, że prawda tak wyglądać nie może przy największej zgodzie owych  pomazańców, bo choćby to było dziecko zabite przez tą matkę, to przy tak wskazanym warunku uprawnienia do Nieba, już wszyscy powinni się modlić o rodzenie się u przeklętych dla zbawienia swego oraz jak ich rozmnożyć, żeby nie wymarli...
    To dopiero by było sumienie/zmartwienie z piekła rodem. Jak nonsens taki przydatnym do zawierzenia być może? Komu?
     Szukanie trenerów sumień, co na manowce nie zwiodą, nie bez przyczyny wpisaną ma porażkę. Jak nie ma ludzi doskonałych, tak nie może być w trenowaniu kogo do doskonałości zasługujących na zaufanie. Bo cóż z tych zapewnień, jednego przez drugiego, że już na pewno nie jako ślepiec wiedzie, bo przewidział wszystko na swe oczy, skoro nikt przed Bogiem na takiego powołać się nie może, jako usprawiedliwienie swoje? Ile razy tak głupią gadką zasłaniać by się chciano, że oto ja nic przeciwko Tobie, tylko wąż mnie zwiódł, oto ja nic bez woli Twojej, tylko ta, którą nade mną przewodnikiem postawiłeś, głosem ją obdarzając, aby mnie kusiła?
    Po to Bóg przez swe wcielenie przywiódł ludzi do zniesienia pośredników między Nim, żeby we wzajemnych obwinianiach się nie kryli, a w prawdzie umieli stawać. Odtąd jak się z grzechów spowiadają, to w równości nawzajem, a jak o wybaczenie proszą, to od tych wobec których zawinili, a nie aby ktoś komu godność wybaczania odebrał. Tak, gdy matka dziecko do śmierci przywiodła, do dziecka tego się modli; gdy brat brata, u brata tego wstawiennictwa szuka; do Boga ten, kto śmierci Boga zawinił. A niema do kogo jedynie ten, kto sam siebie zgubił, bo choćby sobie zatracenie wybaczył, żadna korzyść mu z tego nie przyjdzie.
    Ale czyżby w tym należało szukać powodu do uśmiercania kogokolwiek, aby powód modlitwy sobie zapewniać? Byłaby to najgorsza z win i największa z głupot, by o grzech zabiegać dla możliwości wychodzenia z niego. Obym był winny śmierci człowieka, żebym znalazł powód honorowania go? Obym był winny śmieci Boga, abym wśród modlących miał powód stanąć? Od kiedy do pomocy w noszeniu cudzych ciężarów własne są niezbędne? Chcesz się za kogo modlić do jego wierzyciela, to się módl gdziekolwiek jesteś, nawet go nie proś o zgodę, bo w dobrym uczynku zgody nie trzeba. Chcesz kogo wykupić z długów, to go wykup dla wolności jego.
    Przecież sam żeś wykupiony nie taką ceną jak te twoje liche słowa na wiatr rzucane, w których stałości żadnej i brudne pieniądze, które u diabła wysłużyłeś.
    Kiedyś śpiąc w łóżku z jednym ze swoich dzieci, żeby wygodniej nam było do karmienia piersią nocą, doprowadziłam niemal do jego uduszenia, przygniatając niebacznie swoim ciałem. Ale obudziłam się i odskoczyłam natychmiast, gdy usłyszałam rozpaczliwą myśl córeczki w swoich trzewiach „Duszę się!” (kobiecym głosem).
    I znowu podkreślę – jaka to niezwykła rzecz własne doświadczenia, które wpływają na indywidualne rozumienia, co inni do niego mówią, co usiłują tłumaczyć, czy perswadować. Doświadczenie - zasługa własna żadna, a wada tylko o tyle, o ile każdy podział osobowy ludzi za taką by uznać. Bo, czy ja po takim przeżyciu mogłabym jeszcze usłyszeć w tych wszystkich świadectwach o słyszeniu głosu Jezusa w trzewiach/sercu i kierowaniu się nim (a to dla mnie kompletnie naturalne, jak i ja miałam odruch reakcji ku ratunkowi dziecka), cokolwiek innego, niż dowód winy tych ludzi za śmierć Jezusa? Żadnym sposobem. I usłyszawszy u siebie też musiałabym uznać się tego właśnie winną, a nie wybraną, wygraną na swoistej mecie, do której trzeba dążyć, czy nie wiadomo co tam innego.
    Dlatego przy wskazaniu – ty się szkól, żeby w ten właśnie sposób otworzyć serce Bogu/słyszeć Go, przez stanie się winną śmierci Jezusa - u takiej mnie (z moimi doświadczeniami) powstaje jedynie impas. To nie lepiej być niewinną, albo przynajmniej winną bez rozmysłu i zabiegań o taką winę?
    I nie to, żebym w przeświadczeniu jakiejś niewinności swojej tkwiła lub o tym, że tego głosu z zamordowania Jezusa w sobie nie noszę (bo może tylko znajduje się On w milczeniu wobec mnie, więc go nie doświadczam), ale po co skakać w taką głębię, która z powierzchni wygląda na odmęty? Dlaczego wiedza tego, kto zatonął, miałaby być przewodnia nad pochodzącą od tego kto kroczy, choćby i małymi krokami i słabo rozpoznając kierunki. Jeszcze, żeby je brać do uzupełniania się, ale do wojowania jako antagonizm?  Za dużo do rozumienia/rozpoznania, jak na mój mały rozumek.
    Zatem, póki co, widzę to tylko o wspomaganiu słowem, że cokolwiek jeden drugiemu głosi, myśląc, że ku doskonaleniu sumienia jego, jedynie swoje doskonalić może.

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo