Xylomena Xylomena
66
BLOG

Czerń magii nie do wybielenia

Xylomena Xylomena Społeczeństwo Obserwuj notkę 1

Jaki diabeł mógłby przestać być diabłem od przebrania się na biało? Nie ma takiego. Bo albo od początku ktoś za diabła brany, nim nie był, albo diabelstwo zostanie, w jakichkolwiek kolorach by się między ludźmi przechadzało.
A jednak i takiego człowieka łatwo zwieść kolorami, co jest pewien przyswojenia przez siebie mądrości, że nie szata zdobi człowieka i że nie po pozorach identyfikuje on prawdę. Wiem, bo i mnie łatwo, a przecież za osobę powściągliwą co do sądu się mam, że póki nie wszystko widzę, to sto razy jeszcze zdanie o widzeniu swoim zmienić mogę. Zatem ani trochę na nim polegać.
Przewrotnie? Poniekąd, bo zapewne lepiej czyni, kto w ogóle w język ugryźć się potrafi, póki nie wszystko pojmuje. Ale ponieważ i tak zdaje mi się, że droga uczenia się przez błędy, nie do ominięcia jest człowiekowi, zatem i za słowa nieudane odpłatę na bieżąco odbiera ku pouczeniu swemu. Tym samym ku pożytkowi, a nie szkodzie.
W sprawie magii moja odraza jednak jest tak duża, że choćbym jakąś sama niebacznie czyniła (a więc pospieszała się z oceną?), ubieranie jej w żadne szaty nie zmienia mego mniemania, że nieodmiennie tylko zło w sobie niesie. Prosto, jak z tym diabłem. Co jest istotą, jest istotą, a co pozorem, pozorem, na istotę wpływu nieposiadającym.
Jedno jest przeciwieństwo magii – jej brak. A nie że czerń czarostwa, czymkolwiek  wybielić można – bo w zacnej sprawie, bo w mniemaniu modlitwy, ze szczerą intencją wyrzeczenia szatana itp.. „Biała magia” dalej jest magią, czyli nic dobrego o niej powiedzieć się nie da, bo gdyby dało, tak właśnie byłaby nazywana - dobrą - a nie odwoływano do antagonizmu nieistniejącego, złudnego.
Gdy stworzyć kategorie czarowania jawnego oraz ukrytego - pod pretekstem dogadzania dobru - to czy może to przestać być czarostwem i adresata zmienić?  Żadnym sposobem. Na nic te odmienianie barw, gdy zaspokaja się niezmiennie jedynie tego, komu na czarach zależy.
Dlatego, skoro każdą formę pisaną, czy tylko powtarzanie słów, człowiek do czarów ma skłonność wykorzystywać, co Bóg mógłby wymyślić, żeby na ratunek tej skłonności do zatracania się człowieka wyjść?  Co najmniej unieważnić takie (tak używane) słowa...
Co najmniej unieważnić. Nie pisać, nie podsuwać gotowych formułek i wierszyków dla zaklinaczy rzeczywistości, co by słowa do swojej służby chcieli przymusić, swoje marzenia nimi spełniać. A jeśli jakąkolwiek dać, to uzależnioną od postawy przeciw czarom na istniejącą rzeczywistość - opowiadającą o niej.
Jednak, co z człowiekiem, który mimo takich, czy wszelkich wysiłków Boga, które nawet do głowy mi nie przychodzą (bo i powodu nie ma, żeby przyszły), szuka takiego, jakiego nie ma? Czy można błądzić w wyobrażeniach Boga, skoro jedynie takiego czcić prawdziwie jest możliwe, który od ideału noszonego w sercu nie odbiega? Na przykład nie zmusza mnie do współżycia z krewnymi – tak to mój; broni mnie przed ludźmi, gdy nikogo zabić nie chcę – dzięki, że zwalnia mnie z tłumaczenia się itd.. A jakiś tam inny w ogóle do niczego mi niepotrzebny, więc też niepojęte, żeby w ogóle był. 
I nie o przykład chodzi, bo kogo on zbulwersuje, tego zbulwersuje, a kogo nie, tego nie, tylko owe gaszenie ludzkiego pragnienia, jakiego Boga kochać kto potrafi.  Kochać z całego swego jestestwa.
Jak bardzo obcy może być Bóg z wyobrażenia drugiego człowieka? Jak do takiego nie zboczyć w podążaniu za innymi ludźmi?
Zasadniczo jednak - czy bardziej martwić o to, że to taki własny Bóg może być największym grzechem, stającym przeciw ”wspólnotowej” prawdzie o Nim, czy raczej ten stadny, cudzy, bo żadnym sposobem do zdolności osobowego kochania niedopasowany (niepotrafiący miłości wzbudzić)?
Może i jest na to jakaś prosta odpowiedź w wielopostaciowości Boga, która to wszystko godzi, łączy, i do jednego dochodzą i ci co zaufania do przewodników nie mają w poszukiwaniach swoich, i ci, co jedynie w naśladowaniu kogokolwiek czują się bezpieczni, obojętne co im kazać mówić i robić. Ale to zupełnie poza moim pojmowaniem.
Gdyby ktoś przede mną postawił spór do rozsądzenia, w ilu postaciach Bóg przejawiać się może, to prędzej wzięłabym to za pułapkę do umniejszenia przeze mnie możliwości Boga przez zawężenie ich do jakiś liczb, niż cokolwiek godnego rozmyślania. Jednak nie taką wielką, żeby mi przez gardło nie przeszło, że w trzech, skoro Jezus Chrystus Ojcu wierzył, a Duchem obdziela do rodzenia się nowych stworzeń (w czym zwątpienia nie mam). Bo jeśli co Bogu przez to ujmuję, to Ten (taki) z moich głodów, nawet jeśli nie wybaczy, to chętnie nauczy, o ile tylko jakąś wagę w rozstrzygnięciu takim dostrzegę.
Tak na rozum biorąc, nawet ta łatwość kochania Jezusa Chrystusa pewnie dałaby się prześwietlić np. że nikt poza Nim nie był (ani nie jest) w stanie wykrzesać z siebie dość pokory by nasycić potwora, dać bestii wgląd w siebie. Takiej bestii we wszelkich przejawach życia i w każdym człowieku, ale zasadniczo przecież jako stwórcy tych dzieł. Bo, czyż nie jako potwór jawi się PAN? 
Mi bez wątpienia służenie Mu by nie wyszło, patrząc na  wymagania PANa według Starego Testamentu, gdzie ukazana jest wymykająca mojemu rozumieniu mnogość i różnorodność wykupów na niepojęte okoliczności do grzechów zaliczanych. Wykupy od chorób, od uczynków znajdujących się w mocy człowieka i poza nią – od wytrysku, od zanieczyszczenia się fekaliami, wymiocinami, od miesiączki itp. Wykupywanie rzeczy, własności, domów, ziem, a nawet ludzi według płci i ich wieku, za kogo ile dać na ofiarę ołtarza.  Małżeństwa i każde spółkowanie ludzi (wytrysk do kobiety) wymagające odszkodowania Bogu, podobnie jak i wszelkie rodzenie potomstwa, czy przez ludzi, czy zwierzęta przez nich hodowane – chcesz mieć dla siebie, to pierwsze urodzone musisz poświęcić Bogu. Na każdym kroku opodatkowanie za potrzeby wszelkie, podobnie i zakupy dobrobytu – nieskończone reguły, jak do takiego dojść, łącznie z długim życiem, spełniaj te i te świętowania po wszystkie czasy, żebym nie spuścił na ciebie nieurodzaju i głodu itp.. A jeszcze z tymi obostrzeniami co i rusz, że to i tamto prawo ma obowiązywać ludzi wieczyście - po wszystkie czasy... Żeby cokolwiek dostali w sposób gwarantowany? To nawet nikt nie pogada, nie wykłóci o swoje, czy już spełnione/dogodzone, póki czasy trwają.
W takim się zakochać to dopiero mocarza od miłości trzeba, dlatego nikogo nad Jezusa Chrystusa nie ma. Jak takiego Boga umiał kochać i brać w obronę, to ludzi jako jego dzieła z łatwością.
Chyba, że był dziełem jedynym w swoim rodzaju przeciw zbuntowanej - poddanej złemu - reszcie, to wówczas trudzenie się dla ludzi mogłoby nastręczać większego wysiłku, niż posłuszeństwo takiemu humorzastemu, niesłownemu i mnożącemu swe prawa Bogu. Który ostatecznie Jezusa opuszcza, jako głos prowadzący („Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”) Co jak na razie trudno mi zrozumieć inaczej, niż skuteczny wykup do wolności od siebie. Pomimo, że Jezus mieścił się w wyjątkach od możliwości wykupowania się od Boga, jako dziecko pierworodne. Nie każdy człowiek byłby tego wysiłku godzien, tej ceny, choćby z niefrasobliwości korzystania z niej, z braku poczucia wdzięczności.
Tylko właśnie – po co w takich miarach rozumu? Dla wyzbywania się tej miłości do Jezusa?
Człowiek wychowany przez Boga Ojca do zaklinania Jego dobroci i łaski, do przebłagań, wykupów itp., trudno, żeby nie miał skłonności do trzymania się zaklęć, szukania ich, dla poczucia bezpieczeństwa. Chyba, że dzieje się całkiem na odwrót i to Bóg znając swoje stworzenie z tej durnoty, że wszystko chce sobie załatwiać czarami, zniża się do potrzeb i rozumowań człowieka, dając mu się wykupywać, żeby nigdzie nie odbiegł ze swoją mentalnością handlarza. Nie wynalazł dla siebie oddawania czci złu – nie stworzył dzieła przeciwnego Bożemu, a tym też samemu sobie. To możliwe,  o ile człowiek ze swym podobieństwem do Boga i w moc stwarzania został wyposażony. Tak mógł zostać twórcą wszelkiego zła...
Jak i Bóg stworzył człowieka złym? Albo jak przewidział odstępowanie ludzi – grzech – aby objawiła się Jego łaska i wszelkie moce oraz prawa? Czyli chciał takiego człowieka? Wszystkiego, co się dzieje? A człowiekowi nic do tego i do wszelkiego poczucia odpowiedzialności, jakie sobie przypisuje, za jakie się obwinia w sumieniu lub z zawierzenia ocenom innym, co do swego postępowania?
Gdy Jezus mówi znamienne słowa:” Jeśli więc wy, chociaż źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go proszą” (Łk 11, 13), to nic dobrego o ludziach, tylko miłosierdziu Boga, który mierzenie dobra w ludziach pomija. Niczym człowiek samotny, który przygarnął psa lub kota i pod wpływem samego łaszenia się zwierzęcia gotowy jest miskę jadła takiemu podawać, a nie podług miar pożytku, do których nijak stworzeń takich przyuczyć nie sposób.
I to łatwo zrozumieć, że właściciel wiernego zwierzęcia i zadrapanie i pogryzienie przez nie wybaczyć potrafi i nie zatłucze, ani ran nie odda, biorąc wzgląd na właściwą mu naturę i głupotę, choć dobrze wychowując kary dopilnuje.
Co innego, gdyby zwierzę zdradliwe było i do wszelkich domów zakradało po miskę, bo to już jak dzikie, wobec którego odpowiedzialności się nie czuje.
Wierne prędzej by z głodu zdechło od niedoczekania łaski własnego właściciela i tym go ujmuje. Jednak i zdradliwe zwierzę wielu znosić umie. Takie co każdego po drodze przywita nie oglądając, czy i panu to znajomy.
Sama spotkałam kiedyś aż tak zdradliwego, że co właścicielka patyk mu rzuciła do aportowania, to do mnie jako przechodnia pod nogi mi zwracał. Gdy ani na niego patrzyłam, ani odezwałam, ani kroku zwolniłam. Dla mnie zdradzał tą, która go  żywiła. Ewentualnie pozorowi zdrady uległam, gdy to on wyprowadzony był przez kogo najętego przez bogacza, który już dawno dostatkiem swym odróżniania ludzi go oduczył. Bo zwierzę na przyporządkowywaniu ludzi pieniędzmi się nie zna.
To tylko u ludzi bank może być mianowany na Dostawcę Tożsamości, by uwiarygodnić człowieka w prawie do komunikacji z innymi ludźmi (urzędnikami), i nikogo to nie dziwi, bo przecież jakim prawem człowiek sam o sobie miałby mówić kim jest i że jest.
Jego pieniądze, jako głos za nim, to już co innego – tak jest u ludzi. (Choć może nie wszyscy jeszcze to znają, aż w tak strasznym znaku czasu, bo obligatoryjność komunikacji internetowej dopiero dojrzewa.) Przynależysz do banku, to istniejesz/jesteś... 
I może jak ten skołowaciały pies, ktoś weźmie taki kij za dobry dowód swej tożsamości; a może pies ten był całkiem mądry w szukaniu kogokolwiek innego, kto by go chciał wziąć, przejąć. Kogokolwiek, kto nie byłby mu instytucją do wydzielania pieniędzy i zwierzchności.
Tak, czy nie więcej sługa świadczy o panu, niż pan o słudze, skoro z taką łatwością idzie zapędzić wielu do służb i niewoli, o które się nie proszą i na których istnienie ani kształt wpływu nie mają?
Bo mogę sobie wyobrazić takiego sługę, któremu dobrze jest z widzeniem we wszystkim instytucji. Poszukuje reguł do załatwiania swoich spraw, kapitalizowania zasług i należności, uczy się formułek i zaklęć, które mu każde drzwi otworzą i każdego człowieka podporządkują, a przynajmniej uczynią czytelnym co do przydatności – eliminować ze swojego życia, czy nie.
Oraz takiego, który ponad wszystko osobie przydatnym być pragnie i w każdym takiej szuka, choćby przynależnością do instytucji była obudowana, oddzielona – tu nauczycielka, tu lekarz, urzędnik, sklepowa, aktor, muzyk, polityk, zwierzchnik w pracy, ksiądz itd. Sami zamaskowani - nikt nie dający pożywki do myślenia, że taki jak jak on, że taki sam człowiek. Przeciwnie – wskazujący obce reguły służby/relacji, wymagające dopiero nauczenia.
Nie lepiej, jeśli podobnie w rodzinie, każdy swą rolą się zasłania i z niepodobieństw szczyci, tych wyszukuje do okazywania wzgardy i nieprzydatności. Albo jeszcze wyśle na zdobywanie urzędów i łaski instytucji pod szantażem niezauważania, że bez tego niczym dla mnie jesteś, póki inni cię nie znają pożytecznym i nie uznają wielkim.
Dziwny taki sługa, jak sierota, czy bezpański pies, co prędzej kopa od każdego dostanie, skoro go nie ma od kogo kupić za wielkie pieniądze i w randze jakiejś rasy chlubnej.
Na oko może i nie sługa, skoro nikomu, kto by się do niego przyznać chciał? 
A jednak wystarczy sługi niestrudzonego, żeby o istnieniu swego pana dowodził. Bo nie ma tęsknoty z próżni pochodzącej lub do próżni wiodącej, gdy to próżnia na braku tęsknoty polega. Zatem póki sługi, póty świadectwa o jego panu.
Ten, komu się zdaje, że bezpańskim jest i do nikogo nie pasuje, ma więcej wspólnego ze sprawczością słów, niż ten, kto o taką zabiega i chciałby posiąść. Ma więcej wspólnego, bo każdego słowa do odwzorowania prawdy potrzebuje, pokładając nadzieję w znalezieniu zrozumienia dla siebie i przez siebie, a nie do wytyczania słowu dróg przez zmienianie znaczeń i gmatwanie.
Odwrotnie niż ten, kto niczego w nich nie szuka poza przydatnością do manipulacji drugim człowiekiem, bo mu się zdaje, że słowa są mu własnością przypisaną z gatunku, a nie determinantą pozwalającą ten gatunek utrzymać i do zatracenia już w nim samym. 
Co nie znaczy, że ktoś za pewnego się brać powinien, iż nie jest jednym i drugim. Przeciwnie, to pokładanie ufności w sobie przez ogląd szkód i niezrozumienia, jakoby po stronie umęczonych pukaniem do ludzkich serc się znajduje, najprościej do odczłowieczenia prowadzi.  
Dlatego lepiej czyni, kto zła w sobie jest pewien. Jeśli nie przez wzgląd na zdanie Jezusa, żeby w spór z Nim nie wchodzić, to przez ułomność wszelkiego wykupu od zła jakie czyni, skoro go doświadcza, czy tylko zauważa.
Bowiem jedną walkę ze złem człowiek ma wytyczoną – aby jej zaniechać i na sobie zatrzymać.
Kto zaczyna mniemać, że do obrony własnej osoby jest, zło z siebie wydobywa i złem obdziela, za wykręt złu wszelkiemu służąc. Agresora mianuje na osobistego wroga, a nie człowieka gubiącego siebie w pogoni za fałszywymi dobrami. O nic nie pyta, nie wzywa do opamiętania, bo już go na to nie stać, gdy jedynie urazą się żywi i w rozpamiętywaniu swojej krzywdy pogrąża, albo jeszcze rozmarza się, żeby Boga do odwetu wciągnąć. A to już jak zaproszenie dla działania klątw i ciemności.
I co dalej - egzorcystę takiemu zadać, gdy sam sobie nim być nie chciał, mając tak prosty sposób jak niestawianie oporu złu, jak używanie miłości?  To chyba do związku nierozłącznego.
Niezdrowy (nie mający w niczym poparcia) racjonalizm człowieka, który wyklucza przenoszenie się zła z człowieka na człowieka, mnożenie się tego zła na świecie, dopuszcza jakieś półśrodki i odstępowanie od nauki Jezusa, który mówi: „Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko, ząb za ząb. A Ja wam mówię: Nie zwalczajcie zła złem(...).” Bowiem, to zły pierwszy się ucieszy, gdy wyrządzisz krzywdę temu, kto na ciebie nastaje. Ten człowiek, który cię nęka, może nawet nie wiedzieć, co czyni, czemu służy i nie być świadkiem zła, które się w nim panoszy. A nawet jeśli nie wierzysz w demony (sama chciałabym nie wierzyć, bo wizja świata z takim wymiarem mnie przeraża), to patrz kto się uraduje, gdy człowieka tego zabijesz, czy jakkolwiek skrzywdzisz w mniemaniu, że przed nim się bronisz? Przecież nie Jezus.
Bo nie przez wzgląd na co innego agresor na ciebie nastaje, jak żeby złoczyńcą cię uczynić. Przy tej alternatywie, że miałbyś być pod władaniem złego, ty sam wolałabyś zginąć, gdybyś mógł to ujrzeć przed jakim wyborem się miotasz z tym swoim mniemaniem o rozsądnym ważeniu.
I nie ze świętości łatwo mi w to wierzyć, że na zło nie ma innej metody, jak powstrzymanie odpłaty złem, ale z wielu błędów i prowokacji, którym uległam. A jeśli komuś się myli niestawianie oporu złu, z oddawaniem mu czci i rozbestwianiem, niech patrzy co naśladuje, bo ilekroć zło, złu służy.
Mam w tym dobrą pracę, z dużym ułatwieniem w odróżnianiu granic, że już z roli opiekuna wynika nieuleganie prowokacjom i bezwzględne sprawowanie opieki, pielęgnowanie ciał. Ale i tak nie ma w tym nic prostego, żeby zawsze ze spokojem znosić obelgi, złorzeczenia,  opluwanie, próby gryzienia, rękoczyny, czy wrzaski.  Tu ktoś namawia – nastraszmy tego co nas opluwa, by ze strachu przed nami przestał to robić – a to taki demon, co sam nosiciela straszy i z nim na głosy wykłóca, to po co mu w sukurs iść, gdy prędzej do wdzięczności jego za agresję by się doszło, niż jakiegokolwiek zastraszenia. Przy innym i tak zawsze jesteś przegranym, bo kobieta zmusza ludzi do podnoszenia na nią głosu, ignorując każdy ton łagodny, albo nie wykonasz nałożonej na ciebie pracy, jeśli nie chcesz temu ulec i tyle.  A nie lubisz się bić, to przed taką co próbuje, najlepiej uciekaj, bo nie ustanie, dopóki jej nie zabijesz – do tego zło zmierza i w tym najbardziej zagraża, a nie, że ty ofiarą zostaniesz.
Demon do uczenia nie jest i niczego do nauczenia nie ma, bo lepiej się zna na tobie, niż ty na nim, więc nie bierz się za wychowywanie demonów. Największa przegrana by była, gdybyś mu stawiał opór i na miarę prowokacji działał – nienawiść za nienawiść. Bo, czy to na znak zrównania, czy jeszcze gorzej – prześcignięcia – zawody złego by to były.
Jeśli człowiek przystępuje do dowodzenia tego, że na zło go stać, komu zaimponować tym pragnie, lub gdzie wątpiącego w tym widzi, gdy każdemu dobrze za lepszego się brać i nawet Bóg dobrym go nie nazywa, a prędzej diabłem wcielonym, co przeszkody myśleniu Bożemu tworzy? Już w żądzy takiego objawiania się jest zło.
I przeciwnie - jeśli myślenie Boże byłoby ludziom niedostępne, Jezus wśród niesprawiedliwych by stał, ilekroć pretensje o nieużywanie takiego czynił, albo nie mógłby się zdziwić szukającym Go w rozżaleniu, czemu go szukają, jakby czegoś o Nim nie wiedzieli. Nie mógłby powiedzieć do ludzi nic w zasadzie, bo jeśli nie są dość bliscy, żeby rozumieć, to mówiłby dla podstępu, który do świętości nie przystaje.
Jednak, czy każde nierozumienie świętości zaprzecza, gdy choćby nikt świętego nie rozumiał, to Bóg potrafi? Jakże łatwą pracę miałby diabeł, gdyby do podważenia świętości starczyło nierozumienie dowodzić lub ludzi do głupoty przywodzić. I jakże prosty byłby do rozpoznania, gdyby zachęcaniem ludzi do bezmyślności się objawiał.
W tym jednak problem z człowiekiem, że i rzeczy prostych nie jest w stanie zobaczyć, gdy już opór złemu stawia, bo całą swa rozumność do zapobiegliwości o siebie angażuje.
Nie sposób widzenie komukolwiek nakazać – no zrozum mnie, zrozum. To już więcej sensu ma, by wolę rozumienia pobudzać tęsknotą za człowiekiem. Tyle tylko, że kto nigdy nie kochał, nigdy też nie zatęskni. Stąd każde słowo miłością jest przewyższane. Póki umiesz kochać – kochaj, bo  dopiero jeśli po takim kluczu nikt do myślenia Bożego się nie dostanie, to znaczy, że nikogo już do zbawiania nie ma.
A jeśli koniec tego dzieła ustanawiasz na odwrót i mówisz w duchu – nie będę kochał, to i siebie od zbawienia odłączasz i o koniec świata szybciej się modlisz, niż nastał. Tym dokładnie jest twoje stawianie oporu złu.
Zatem co z tego, że umiesz znajdować mu ludzkie usprawiedliwienia – ale za to zachowuję pracę, mienię jakieś, ale bronię rodziny, ale ustrzegłem kraju itp., gdy z własnej woli na zagładę to przeznaczasz. I na żadnym sądzie nie powiesz – jeśli ktoś was skrzywdził, to nie ja, tylko jakiś Bóg zły, bo przeciwnie. Nie taką obronę miałeś zadaną, aby swego bronić, ale aby rozdać i wyrzec się posiadania. Kto taki miecz zaprzepaszcza, niech do nikogo pretensji nie ma, ilekroć barbarzyńca w potęgę urasta i władzę nad nim piastuje. 
A jak już widzę jak marnie z moją zdolnością wyrzekania się, to i źródło zła dopuszczonego na świat postrzegam inaczej  i o pokorę łatwo, skoro owocowanie dobrem tak wątpliwe, skąpe i opieszałe, nie mówiąc o gotowości umierania, ilekroć mi nie w głowie.
Bóg, który umie się wszystkiego wyrzec dla oświecenia ludzi w czym niedostają, jest zrozumiały, bo tylko taki jest prawdziwym Bogiem, niedoścignionym w rozlaniu łaski – wszystkiego dobrego, co dla ludzi uczynić można. Wszystko inne byłoby nieużyteczne jak ulepienie bezmyślnych bałwanów, co nawet oczu nie mają, by ujrzeć poniesiony dla nich wysiłek.
Za to nie są zrozumiali ludzie, którzy uzurpują sobie prawo do sprawczości wypowiadanych przez siebie słów. Jeśli ktoś mówi, że jest dzieckiem Bożym od tego, że się tak nazwał, mniej by zbluźnił, gdyby tą swoją moc sprawczą wypróbował najpierw na brzozie, czy stanie się dojną krową od jego nazwania. Bo za działanie z głodu można by takie zaćmienie umysłu poczytać. Mniejsza obraza przeciw nazywaniu dziećmi Bożymi tych, który nimi są, bo nimi są, a nie, że się tak nazwali.
Mam w domu kota, który nauczył się miauczeć: „mamo”, kiedy już nikt nie wpuszcza go do domu na jego kocie miałki. Ani bym tego w ten sposób nie słyszała, gdyby prawdziwe dzieci tak do mnie nie mówiły, ani mi się nie myli, które to, choć ich kota wpuszczam. Jeśli kotu przewróciło się od tego w głowie, jakiego jest gatunku (co możliwe) i co potrafią jego miałki czynić z człowiekiem, to i tak nie posiadł władzy nade mną, a tylko dzięki prawdziwym dzieciom jest w moich łaskach. Niechby im zaczął zagrażać, a straciłby prawa bytu w moim domu – tyle z jego mocy i przynależności do rodziny. 
Dlaczego Bóg miałby swoim dzieciom dawać mniejszą obronę, niż moja?
A przecież człowiekowi w grzechu bliżej jest podobieństwem do kota, niż Boga, to czemu nie czeka w pokorze aż go mianują niekotem, jeśli by w tą stronę się pomylił, tylko ogłasza się władcą słów i sprawcą wszechrzeczy, łącznie z rolą swoją u Boga? Czy bardziej zuchwałą próbę zaczarowania rzeczywistości wyobrazić sobie można?
To jakiś dowód wiary w uświęcanie się spowiedzią, czy czym, że teraz sprawdzę, czy już wszystko dzieje się według tego co rozkażę? Albo odwagi, że nie boję się mianować Bogiem Słowa? Jakbyś był odważny, to nie Bogu byś głos zabierał, ale przed złym dobrym nie bał objawić. A jakbyś był wierzący, to byś w ułomność swą z grzechu nie przestał wierzyć.
O jakiej świętości z opowiadania o sobie innym żywym roi człowiek, który ma powiedziane, że na miarę jego grzechu może być z łatwością wzięta nawet przedwieczna królowa egipska przez jej potrzebę nauki o Bogu? Cóż dopiero Jezus. Przy nim każdy jest kotem, a nie świętym.
Gdyby od wejścia w ból porodowy zależało urodzenie człowieka, to nikt na tym świecie by się nie narodził, bo wśród ludzi nie byłoby zdolnego w ból ten wejść z własnej woli – takie to męki. Kto nie umie oddać tej sprawiedliwości Bogu, że jego własne rodzicielstwo jest żadne, mierząc wolną wolą do znoszenia cierpienia dla drugiego człowieka, nie powinien się nazywać ani ojcem, ani matką. A ilu to robi nawet nie znając bólów rodzenia, tylko życzeniowo/magicznie, że jak się nazwą, to tym są, za to mają być brani?  Ilu uważa, że Jezus nawet drugiego policzka do bicia nie nadstawił, pomimo że cały na krzyż poszedł?
Czy bluźnierstwo umniejszonym być może przez to, że sobie wyobrażę, iż ilekroć człowieka ojcem nazywam, to Boga mam na myśli/względzie? Przeciwnie – ile sideł i pułapek, tyle grzechów bez ulg podatkowych od głupoty, która największym ich dowodem.
A już kto się wbija w mniemanie bezgrzeszności, bo ten go od grzechu uwolnił, tamten odpuścił, czarostwu nad czarostwami się oddaje, bo u ludzi zbawienie od grzechu możliwe nie jest, skoro nie jest możliwe nawet ich wskazanie przez człowieka. Nie wiesz, ilu zaniedbanych na twej drodze Bóg ci liczy, jeśli przy świętości swej się upierasz, a wszak nie jeden ma ci odpuścić, ale wszyscy oni, co do jednego. Bo gdyby choć jeden został, który by się sądu Bożego dla ciebie domagał, Jezus mógłby cię obronić jedynie przez swój krzyż – wzięcie winy na siebie - to gdzie tu widzisz powód do swej chwały?
Dlatego dobrze czynisz, jeśli już odpuszczasz liczenie szkód swoich, bo ile sam krzyża zniesiesz, tyle w męce Jezusa nie zawinisz. Ilu wrogów ścierpisz, tylu nie przemówi przeciwko tobie. 
A jakie winy zaczniesz tropić, na sąd za słowa swoje trafisz, którego nie chcesz, ponieważ słowa sprawiedliwości nie służą do obrony własnej.
Tak nic dobrego z czarowania być nie może. 



Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo