Kto coś daje i zabiera ten się w piekle poniewiera. To dziecięce powiedzonko doskonale pasuje do pisowskiej mini aferki z premiami dla ministrów, o której albo pan prezes rzeczywiście nic nie wiedział, bo nie panuje nad swoimi ludźmi, albo też wiedział zaś decyzja o zwrocie kasy była wymuszona przez opinię publiczną. Innej drogi nie ma. Przy okazji zabranie premii może podstępnie podkopać pozycję PiS w inny sposób. Polska pozostaje przecież nadal w oczach Europy białym bantustanem. Pracujemy dużo, ciężko i co gorsza za grosze. Pod tym względem bliżej nam do Ukrainy niż np. do Czech, gdzie pensja brutto i to w markecie poszybowała w okolice polskich 5.000 zł, czyli w rejony dla przeciętnego Kowalskiego raczej nieosiągalne. To po pierwsze, a po drugie Polska to kraj w większości małych firm, w których właściciel bywa dla podwładnych sędzią i katem, przy okazji równie niezniszczalnym przez prawo jak nadzwyczajną kasta. Takiemu może więc wpaść do głowy posłuchać zaleceń prezesa i co wtedy uczynią pracownicy pozbawieni premii? Mogą się wściec na Dobrą Zmianę i na złość zagłosować np. na miękką lipę lub podobną w treści jarzębinę czerwoną, a wtedy koniec balu panno Lalu, wówczas nawet szczebiot Mazurek w niczym nie pomoże.
Inne tematy w dziale Polityka