Rzadko piszę dwie notki jednego dnia, ale sytuacja w rejonie Syrii robi się mocno niezdrowa. W jej kierunku zmierza Donald. Nie, nie ten obergrefrajter z Brukseli, o którym z reguły się myśli wymawiając podłe słowo: Platforma. Do brzegów Syrii płynie amerykański okręt Donald Cook a wraz z nim 60 Tomahawków oraz masę innego śmiercionośnego żelastwa.
Wszystko zaś dlatego, że ruskie sołdaty w wojnie syryjskiej się raczej nie certolą. Ktoś użył więc tam broni chemicznej aby proces pokojowy w/g Putina przyspieszyć i Waszyngton się wściekł. Już raz sprawa stanęła na ostrzu noża, ale rozeszła się po kościach, wojska wróciły do baz. Teraz Biały Dom zagroził ponownie Asadowi wojną. Pośrednio zaś wiadomo komu - Moskwie, która po wywaleniu jej z Afganistanu jakoś o tych rejonach zapomnieć nie może, a nawet się stawia Trumpowi ustami swego dyplomaty w ONZ. USA w tej sytuacji też nie chcą odpuścić, ale muszą się liczyć z tym, że mogą się zbrojnie zadoić, co pokazala wojna z Irakiem a dawniej wojna w Wietnamie, tym bardziej że Putin do perfekcji opanował międzynarodowe przejście od nienawiści do przyjaźni (vide Turcja), co może się okazać zbyt ogromnym murem dla Waszyngtonu oraz niebezpieczeństwem dla świata, w tym dla naszej armii będącej w oczach USA armią pomocniczo - sojuszniczą.
