pixabay
pixabay
alamira alamira
982
BLOG

Męskie gotowanie to nie harcerstwo..

alamira alamira Gotowanie Obserwuj temat Obserwuj notkę 21

Notka o męskim gotowaniu sprzed tygodnia wywołała spory odzew na salonie. Nawet Vitello powrócił po dwóch latach z notkami o męskim gotowaniu definiując je jako: "maksimum efektu przy minimalnym nakładzie pracy". Podobnie inni w komentarzach rozwijali ten wątek i znajdowali miejsce dla takiego gotowania gdzieś na łajbie, wyprawie w góry albo na innym odludziu gdzie dostępny jest jeden garnek, jeden palnik i niewiele składników. Jeśli już dysponujemy kuchnią i innymi rzeczami to i tak gotujemy szybko, na skróty, byle się nie zmęczyć, używamy składników "łatwiejszych" bo przecież facet leniwy jest . Tak powstał makaron z mięsem z puszki, albo gulasz z łopatki wieprzowej.

Moje pierwsze zetknięcie z męskim gotowaniem miało miejsce we Włoszech jakieś dwadzieścia lat temu. W średniej wielkości mieście co dwa tygodnie, w czymś na kształt naszego domu kultury albo wiejskiej świetlicy, ale wyposażonej w kuchnię z prawdziwego zdarzenia, spotykało się kilkunastu mężczyzn by gotować wieczorny posiłek. Potem się dowiedziałem, że spotykali się kiedy ich lokalna drużyna piłkarska grała na wyjazdach. Mężczyźni byli w różnym wieku. Zaraz na początku podzielili się zadaniami, rozlali sobie czerwone wytrawne wino do kieliszków i zajęli się pracą. Przygotowywali na trzech blachach piekarniczych duże muszle makaronowe czyli riscossa lub conchiglie z nadzieniem bolońskim. Sos boloński gotowali dwie godziny i oprócz mielonej wołowiny użyli też boczku smażonego na maśle i siekanej kurzej wątróbki wszystko oczywiście na sofrito czyli bazie warzywnej: drobno pokrojonej cebuli, marchewce, selerze naciowym i czosnku. Po nadzianiu muszli gęstym sosem bolońskim ułożyli je na trzech wysmarowanych masłem blachach, polali sosem pomidorowym i nałożyli plastry mozzarelli. Włożyli do piekarnika. Cały czas popijali i gadali. Do posiłku usiedli jakieś trzy godziny po przybyciu, przez cały czas dochodzili jeszcze spóźnialscy.

Kilka lat temu próbowałem takie gotowanie powtórzyć wśród znajomych. O dziwo wszyscy byli mocno zainteresowani tylko problem był z ustaleniem terminu. Zadekretowałem więc termin i miejsce. Przybyła połowa z tych którzy się zdecydowali. Rozdzieliłem zadania i rozlałem wino. Niestety po godzinie zaczęły się toasty z mocniejszym alkoholem, częstotliwość toastów rosła odwrotnie proporcjonalnie do tempa pracy. Imprezy już nie powtórzyłem.

Odtąd moje męskie gotowanie odbywam w samotności. Nie jest ono częste gdyż odwrotnie niż w definicji Vitello nie szukam w nim dróg na skróty. Gotuję przeważnie spore porcje - jak opisywałem ostatnio dziesięć litrów kwaśnicy - dzieląc się nią z rodziną, znajomymi a czasami po prostu z potrzebującymi lub zamrażam. Nie szukam tanich i prostszych w obsłudze zamienników - jak łopatka wieprzowa w gulaszu - bo męskie gotowanie powinno być szczere i prawdziwe. Jest jak słowa: - "tak - tak, nie - nie". Żadnych kompromisów z czasem, z produktami, z zamiennikami. Nie oznacza to oczywiście, że nie eksperymentuję, że nie podchodzę twórczo do każdego zadania (dlatego bywają też nieudane próby) ale wiem, że nie ma sosu bolońskiego powstałego w pół godziny, nie istnieje dla mnie gulasz wieprzowy czy makaron z mięsem z puszki. To nie męskie gotowanie to harcerstwo. 

Na końcu wam powiem, że męskie gotowanie czyli prawdziwe gotowanie może być również w kobiecym wydaniu bo jak widzicie jest ono zaprzeczeniem codziennego gotowania: często byle jakiego , z nieświeżych albo przetworzonych produktów odgrzewanych w mikrofali, przygotowywanych i jedzonych w pośpiechu, a że nawet ci, którzy dobrze i smacznie gotują na co dzień nie mają czasu by siedzieć kilka godzin w kuchni przeto męskie gotowanie jest jak święto, które przypada raz do roku. 

Za tydzień w ramach tego święta gotujemy pięć litrów zupy gulaszowej. Była kwaśnica to dla równowagi - w ramach Trójmorza - ugotujemy pasterskie danie z południowych Karpat i Alp. Szykujcie czerwone wytrawne z Węgier, Austrii albo z Górnej Adygi no i jakieś pięć godzin. Nie ma zmiłuj.



alamira
O mnie alamira

Ślązak od zawsze, studiował Ekonomię na UE w Katowicach, Psychologię i Nauki Polityczne na UŚ w Katowicach, Pisanie scenariuszy w PWSzFTviT w Łodzi. Pisze felietony kulinarne do tygodnika "Nowe Info". Jest prywatnym przedsiębiorcą.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości