„Antosia postanowiła udać się do ciotki. W drodze natknęła się na kolejny uzbrojony patrol. Tym razem byli to dwaj znajomi Ukraińcy. Uklękła przed nimi i prosiła o darowanie życia. Tylko nie przyznawaj się do tego. Im zawdzięcza życie, gdyż pouczyli ją jak ma się dostać do szpitala we Włodzimierzu i poradzili poczekać do wieczora. Kiedy opuszczała na zawsze rodzinną wieś, żegnał ją makabryczny koncert – psy wyły, ryczały głodne nie wydojone krowy, rżały konie, ale harmonia grała, a pijani ukraińscy oprawcy śpiewali i bawili się.”
O Antosi Uleryk ze wsi Turobin ze zbioru wspomnień Z. Ziółkowskiej
Wspomnienia… Mogą być mniej lub bardziej przyjemnym przerywnikiem na imieninach wiekowego wujka lub nauką. Prawdziwą. Wszak nie tylko podróże ale i doświadczenia kształcą (uczą). W ten drugi sposób winniśmy traktować opowieści związane z polską obecnością na ziemiach ukrainnych. O ile dość ciekawym problemem jest pojawienie się ludności i kultury polskiej nad Dnieprem, o tyle znacznie ciekawszym jawi się zagadnienie upadku wpływów polskich na terenach należących obecnie do naszych południowo-wschodnich sąsiadów.
Powszechnie znanym jest fakt, iż Ukraina to kraina bogata. Wiedziano o tym od bardzo dawna. U zarania doby nowożytnej geopolityczne uwarunkowania doprowadziły do stanu gdy głównym czynnikiem dążącym do wykorzystania jej zasobów stali się Polacy. Za ich przykładem poszli liczni tuziemcy i na efekty nie trzeba było długo czekać. Wystarczy wspomnieć, iż w okresie 1569-1648 ludność południowej kijowszczyzny wzrosła 25 krotnie, a Zadnieprza nawet 200 krotnie (sic!). Olbrzymie terytoria równe co do obszaru 2/3 dzisiejszej Polski, będące przez trzy stulecia prawie bezludne, zaroiły się setkami wsi oraz dziesiątkami miast i miasteczek. Doskonałe gleby, świetne pastwiska, moc dzikiej zwierzyny, liczne rzeki w połączeniu z wolnizną sięgająca nawet trzydziestu lat stanowiły magnes dla rzesz osadników. I oni ciągnęli z całej Rzeczpospolitej. Ukrainnym zbożem handlowano w Gdańsku, Antwerpii i Londynie. Bydło wykarmione nad Dnieprem pędzono do Mołdawii, Saksonii, Brandenburgii, Czech, Siedmiogrodu i Moskwy. Wiele innych produktów wytworzonych na nowo zagospodarowanych ziemiach pojawiało na rynkach tureckich, niemieckich, duńskich i francuskich. Bezpieczeństwo gwarantowane przez wojska państwowe i prywatne doprowadziło do znacznego wzrostu zamożności (wszystkich klas – choć oczywiście nierównomiernej). Krok w krok za tymi dwoma czynnikami szedł, a nawet „biegł”, rozwój demograficzny. W ciągu 80 lat od inkorporacji ziem ruskich w 1569 r. liczba ludności Rzeczypospolitej wzrosła z 8 do 11 milionów (największe wzrosty miały miejsce nad Dnieprem) Szło ku dobremu. Niestety obce potęgi patrzyły na to bardzo nieprzychylnie. Przecież gdy sąsiad wzrasta w siłę to ja karleję.
Niecne ale doskonale przemyślane działania Wiednia, Sztokholmu, Stambułu i – a właściwie przede wszystkim – Moskwy, w połączeniu z błędami kierowników politycznych Rzeczpospolitej musiały doprowadzić do tragedii. Pierwsza jej odsłona (pomijając drobne ruchawki o charakterze socjalnym) odbyła się w roku 1648 pod Żółtymi Wodami. Kozackie pułki i masy tzw. czerni przez kolejne 30 lat walczyły z każdym i przeciw samym sobie. Poddawały się w opiekę prawosławnych, katolików, protestantów oraz muzułmanów. Trup ścielił się gęsto, płonęły miasta, tratowano niezebrane zboża, wyrzynano skot. Istna orgia przemocy. W jej wyniku nieoszacowane straty poniosła ludność i kultura polska. Dość powiedzieć, że spośród rzymskokatolickich parafii na tzw. Lewobrzeżu nie ostała się ani jedna, a w wielu ośrodkach miejskich kijowszczyzny, czernichowszczyzny i bracławszczyzny silne do niedawna liczebnie i ekonomicznie społeczności polskie praktycznie przestały istnieć.
Zawarcie porozumień z Rosją (1686) i Turcją (1699) umożliwiły powrót do jako takiej normalizacji. Powoli lecz nieprzerwanie tzw. Prawobrzeże, Podole, Wołyń i Ruś Czerwona podnosiły się z dna upadku. Do swych majątków powracali właściciele ziemscy, ponownie zasiedlano wymarłe miasta, w rejonach wyludnionych przez rzezie i pomory osiedlali się chłopi polscy (zwani Mazurami), powstawały klasztory i szkoły prowadzone przez duchownych katolickich. Spokój nie trwał długo. Gorączka reformatorska trawiąca Rzeczpospolitą od lat czterdziestych XVIII w. jawiła się władcom na Kremlu jako symptom nieodległego uzdrowienia osłabionego sąsiada. Zawiązanie Konfederacji Barskiej stanowiło dla Moskwy sygnał, iż niepokornym Polakom należy dać nauczkę. Najlepiej cudzymi rękoma! Przecież już w roku 1763 Katarzyna groziła, że w każdej chwili może przeciw polskim panom poruszyć całą prawosławną czerń. Jak powiedziała, tak zrobiła. Cały (często uzasadniony) gniew ludu ruskiego przy pomocy I. Gonty i M. Żelaźniaka ukierunkowano przeciw Polakom. Obu watażków ochoczo wspierali rosyjscy agenci baczący na to aby krzywdy nie dotknęły innych nacji.
„W myśl ukazu imperatorowej oszczędzała dzicz wszystkich obcych, Greków, Ormian i Turków, a oddział kilkudziesięciu Prusaków, który za kupnem koni dzień przed rzezią przez Humań przejeżdżał i pomimo próśb Mładanowicza ani na chwilę zatrzymać się nie dał, kręcił się za interesem swoim najswobodniej po wzburzonym kraju. Najnieprzychylniejszy sprawie polskiej Herrmann nie waha się oskarżyć rossyjskiego rządu o użycie tego zbrodniczego środka w dalekosiężnych celach politycznych”
J. Szujski
Apogeum bestialstwa nastąpiło w Humaniu. W ciągu kilku godzin buntownicy wyrżnęli kilka albo nawet kilkanaście tysięcy osób. Uprawiano zawody – kto rzuci dalej dzieckiem nabitym na spisę?, kto sprawniej pozbawi głowy spętanego jeńca?, która ze szlachcianek wytrzyma więcej gwałtów? Uczeni obliczają, iż w wyniku trwającej kilka miesięcy koliszczyzny zostało zamordowanych od 100 do 200 tysięcy ludzi (głównie Polaków oraz Ormian i Żydów).
Po dokonaniu rozbiorów władze zaborcze (Rosji i Austrii) nie zamierzały zmieniać stosunków społecznych na zagarniętych ziemiach. Czyś ty Polak czy Rusin masz być posłuszny cesarzom. Rzeczpospolita wydawała się zamkniętym rozdziałem. Ale… Zrywy z lat 1830-1831 i 1863-1864 uświadomiły zaborcom, że duch w narodzie polskim wciąż żyje, a więc należy go jeszcze bardziej osłabić. W konsekwencji zlikwidowano liczne placówki stanowiące rozsadniki polskości: szkoły (w tym słynne Liceum Krzemienieckie), klasztory, parafie rzymsko-katolickie. Dziesiątki tysięcy młodzieży wzięto w kamasze by w interesie Moskwy i Wiednia biły się na Kaukazie i w Bośni. Władze rosyjskie na samych tylko ziemiach ukrainnych zagrabiły polskim właścicielom ponad 1000 majątków ziemskich. Element polski na omawianych terytoriach poniósł straszliwe straty.
Mimo tego na przełomie XIX i XX wieku w samej guberni kijowskiej aż 34% odprowadzanych podatków pochodziło od osób narodowości polskiej. Przeciętny dochód skarbu państwa rosyjskiego w tej guberni uzyskiwany od Rusinów („Małorosjan”) wynosił rocznie 54 ruble, od nie-Polaków (czyli przede wszystkim Rosjan, Żydów, Ormian) to 220 rubli, a od Polaków 642 ruble! Studenci polscy stanowili od kilkunastu do kilkudziesięciu procent pobierających naukę na Uniwersytecie Kijowskim. W roku 1913 na ziemiach „Małorosji” wśród tzw. inteligencji technicznej Polacy stanowili ok. 52%! Przyczółki zostały utrzymane.
Potem nadeszła era walki o szczęśliwość ludzi pracy. Przemarsze wojsk białych, czerwonych i zielonych. Każde z nich przy okazji rozprawiało się z „przeklętymi Lachami”. Ci, którzy przeżyli w znacznej części wyjechali do odrodzonej Polski. Wciąż jednak poza granicami ryskimi (na Ukrainie) pozostawało kilkaset tysięcy naszych rodaków. Z tymi „zabawili” się bolszewicy podczas tzw. operacji polskiej. Śmierć z rąk sowieckich bandytów poniosło ponad 110 000 Polaków, a kolejnych kilkadziesiąt tysięcy wyekspediowano na Syberię i do Kazachstanu. Żyjący na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej mogli uważać się za szczęściarzy. Uśmiech losu nie trwał jednak zbyt długo.
Nienawiść podsycana przez Niemców i Sowietów spowodowała kolejną eksplozję zbrodni. W wyniku wypadków z lat 1939-1945/1947 oraz „repatriacji” (ok. 750 000 – 900 000 osób) społeczność polska na zachodniej Ukrainie zniknęła prawie w całości. A przecież jeszcze w roku 1931 w powiecie tarnopolskim 44,5% ludności deklarowało przynależność do kościoła rzymsko-katolickiego (a aż 66% przynależność do narodu polskiego!). W całym ówczesnym województwie katolików rytu rzymskiego było ponad 36%. Na Wołyniu prawie 1/5 uważała się za Polaków. Lwów, Stanisławów, Drohobycz, Stryj, Równe, Łuck… Wszędzie tam nie brakło naszych rodaków. Dziś ich nie ma.
Można a nawet trzeba postawić pytanie: czy mogło być inaczej? Odpowiedź jest dość prosta: mogło! Gdyby Korona zastosowała wobec Rusinów metody znane chociażby z dziejów Słowiańszczyzny Połabskiej, to dziś nie musielibyśmy znać obcych języków by porozumiewać się z mieszkańcami Kijowa czy Mariupola. W Meklemburgii, Brandenburgii i wschodnich rejonach dzisiejszego Holsztynu Niemcy wprowadzili prawdziwy apartheid. Eksterminacja znacznej części możnych i szlachty, rugi, zakaz używania lokalnego języka, wypędzanie ludności z żyznych ziem do lasów i na bagna, zamknięcie stanu mieszczańskiego dla Słowian, dyskryminacja prawna… Takie działania doprowadziły do tego, że ziemie niedawno szczerze słowiańskie stały się matecznikiem niemieckiego szowinizmu. Jednak takie oczekiwania w przypadku polskiej „ekspansji” na ziemiach ruskich były bezpłodne. Kłóciły się bowiem z duchem, metodą i wizją działania polskich elit. Rzecz jasna nasi przodkowie nie byli święci. Nie raz i nie dwa dawali dowody okrucieństwa wobec swych przeciwników. Jednakże te przypadki były niczym wobec zezwierzęcenia naszych przeciwników.
Czy zatem bez mała sześć wieków polskiej aktywności na Ukrainie okazało się czasem straconym? W sensie ekonomicznym i demograficznym absolutnie tak (pomijam kwestie Chełma, Przemyśla, Sanoka i Krosna). Jednakże w sensie politycznym zdecydowanie nie! Paradoksalnie z analizy zmagań oraz ich skutków można wyciągnąć pozytywne wnioski. Jakie? Dziś – z punktu widzenia żywotnych interesów obu państw – nie ma problemu mniejszości polskiej na Ukrainie. Podobnie nie ma kwestii ukraińskiej w Polsce. Istnieje natomiast nadal kwestia rosyjska i niemiecka. Oba zagrożenia należy dogłębnie rozważyć, wyciągnąć wnioski i działać. To zadanie tak dla elit polskich jak ukraińskich. Zapach śmierci wciąż drażni nasze nozdrza lecz w imię przyszłości i dla następnych pokoleń trzeba przezwyciężyć urazy i tragiczne wspomnienia. Czasu mamy niewiele.
Inne tematy w dziale Kultura