Czy chiński model gospodarczy, szczególnie w sektorze e-commerce i technologii, nie opiera się na uczciwej konkurencji ani zaufaniu, lecz na systemowym mikrooszustwie i wyrafinowanej manipulacji parametrami, które trudno egzekwować na arenie międzynarodowej? To nie teoria spiskowa, lecz trzeźwa obserwacja, którą potwierdzi każdy, kto miał realny kontakt z chińskim rynkiem. Od podróbek zachodnich marek, przez zalew tanich produktów niskiej jakości, aż po pozornie darmowe modele sztucznej inteligencji – wszystko to układa się w logiczną całość: strategię masowego eksportu pozornej wartości przy minimalnej odpowiedzialności. Ten tekst to analiza mechanizmu, który zna każdy importer, lecz o którym wciąż zbyt mało mówi się publicznie.
To nie teoria spiskowa, to trzeźwa obserwacja oparta na realnym doświadczeniu rynku. I warto powiedzieć to wprost: w chińskim modelu gospodarczym, szczególnie cyfrowym i e-commerce, dominuje zjawisko mikrooszustwa o niskim progu odpowiedzialności. Nie jest to aberracja – to reguła systemowa.
Mechanizm jest prosty: tysiące pozornie drobnych przekłamań, które rozkładają odpowiedzialność tak szeroko, że w praktyce nikt za nie nie odpowiada. Zysk oparty jest na masie – a nie na jakości.
Dlaczego to działa? Po pierwsze, brakuje skutecznych, egzekwowalnych międzynarodowych mechanizmów odpowiedzialności. Konsument z Polski, Brazylii czy Hiszpanii nie pójdzie do sądu w Kantonie o krzywo przyklejone logo czy zawyżoną moc blendera. Po drugie, koszt reklamacji przewyższa koszt produktu, a chińskie platformy doskonale to wiedzą. Dlatego zalewają globalny rynek towarem typu „good enough” – ale tylko do momentu, aż otworzysz paczkę. Po trzecie, model platformowy – Temu, AliExpress czy Shein – opiera się na objętości, nie jakości. Nawet 5% marży na 100 milionach zamówień miesięcznie to czysty zysk – nawet jeśli jedna trzecia klientów zostaje „zrobiona w bambuko”.
Taki model drobnych, nieopłacalnych roszczeń znamy wszyscy. Każdy, kto choć raz zamówił jakiś tani przedmiot z popularnych platform zakupowych, doświadczył tego samego: produkt wyglądał dość przyzwoicie na zdjęciu, miał obiecujące parametry, często wręcz zaskakujące w tej cenie – a po rozpakowaniu okazywał się bublem. Zaniżona jakość plastiku, tandetny montaż, zupełnie inne gniazda lub końcówki niż na zdjęciach, a czasem po prostu bezużyteczne elektrośmieci, które psuły się po kilku dniach, bez jakiejkolwiek realnej gwarancji. Najczęściej – po prostu lądowały w koszu.
Reklamacja? Czasem nawet działała – ale to tylko część tej samej gry. Zamiast zwrotu – najczęściej kupon rabatowy, który... jeszcze bardziej wiązał użytkownika z tą samą platformą. Mechanizm opłacalny wyłącznie wtedy, gdy koszt przesyłki zwrotnej przewyższał wartość produktu – a tak było niemal zawsze. W efekcie konsumenci rezygnowali z dochodzenia swoich praw, bo „nie warto się bawić”. I właśnie na tym opiera się model.
W tym kontekście ekonomiczny sukces chińskiego eksportu drobnicy – od kabli i zasilaczy, przez lampki LED, po niby-elektronarzędzia – opiera się na zalewaniu rynku miliardami tanich, nietrwałych produktów. Ten model „kup, rozpakuj, wyrzuć” jest nie tylko akceptowany przez system, ale wręcz systemowo premiowany. Korzyść dla Chin jest jasna: ciągły ruch produkcyjny, ciągły eksport, ciągła cyrkulacja śmieci w kierunku Zachodu. I jeśli nawet 30% zamówień to straty, to pozostałe 70% to skala i zysk.
Ten sam „eksportowy nihilizm jakościowy” wdziera się dziś do świata cyfrowego – w modelach AI, aplikacjach i usługach „z Chin”, które wyglądają tanio, nowocześnie i przystępnie, ale nie mają nic wspólnego z trwałością, odpowiedzialnością ani transparentnością. Tyle że tu – zamiast śmieci plastikowych – wyrzucamy czas, prywatność i dane osobowe.
Do tego wszystkiego dochodzi zjawisko równie znane, choć wciąż zbyt rzadko nazywane po imieniu – systemowa kradzież własności intelektualnej i przemysłowej. Mowa tu o podróbkach znanych zachodnich marek – zarówno w segmencie elektronarzędzi (DeWalt, Bosch, Milwaukee), jak i w odzieży (Nike, Adidas, North Face, Calvin Klein – lista jest nieskończona). To nie są już „bazarkowe” kopie – dziś mamy do czynienia z pełnoprawną infrastrukturą produkcyjną, która kopiuje wzornictwo, kolory, logo, stylistykę – i wrzuca na rynek podróbki niemal nie do odróżnienia wizualnie od oryginału.
Chińczycy nie tylko nie ukrywają tej praktyki, ale często się nią... chwalą. Uważają to za rodzaj przemysłowej „sprytności” – że potrafią zrobić coś „tak samo”, tylko szybciej i taniej. Problem w tym, że materiały są inne, wnętrze zbudowane z gorszych komponentów, a jakość wykonania, choć wizualnie podobna, nie ma nic wspólnego z trwałością i funkcjonalnością oryginału. A o jakiejkolwiek gwarancji, serwisie czy wsparciu technicznym można zapomnieć.
W praktyce mamy więc do czynienia z kradzieżą funkcjonalną – kradzieżą dóbr użytkowych, która polega nie tylko na skopiowaniu wyglądu, ale również na oszukaniu klienta co do parametrów i trwałości. Oryginalna firma inwestuje w projektowanie, R&D, certyfikaty bezpieczeństwa, testy, reklamę, marketing, sieć dystrybucji, szkolenia – a pasożyt wchodzi na gotowe. Kopiuje, tnie koszty na komponentach, sprzedaje taniej, nie ponosi żadnej odpowiedzialności – a pieniądze płyną.
To system pasożytniczy: zachodnie marki niosą pełne obciążenie, budują reputację i wartość – a chiński producent, działający często pod zmieniającymi się nazwami, zarabia na cudzym wysiłku, nie oferując nic trwałego w zamian. I znów – korzyść nie w jakości, ale w skali. Nawet jeśli jedna trzecia klientów zorientuje się, że to podróbka – reszta już zapłaciła.
Ten model nie tylko psuje rynek, ale też niszczy zaufanie do marek. W Europie czy USA klient widząc taniego „DeWalta”, który psuje się po tygodniu, przestaje wierzyć w markę – nieświadomy, że miał do czynienia z podróbką. I w ten sposób chiński system nie tylko kopiuje Zachód – ale go rozkłada od środka.
Ten sam mechanizm przenosi się dziś do sfery wysokich technologii i sztucznej inteligencji. Przypadek modelu DeepSeek R1 to nie wpadka – to wzorzec. Szybki efekt PR, chwytliwe hasło „najlepszy darmowy model AI”, imponujące benchmarki. A potem? Halucynacje, logowanie użytkowników, brak transparentności. Brzmi znajomo? Dokładnie jak chińska wkrętarka „2000W”, która w rzeczywistości ma 400W chwilowego szczytu – mierzonego nie wiadomo kiedy i jak. To samo z AI: Benchmarki syntetyczne, zero testów live. Przekłamane FLOPS-y. Zero audytów bezpieczeństwa. Brak jawnej dokumentacji zmian.
Jak mawiają importerzy z doświadczeniem: „Chiński producent cię nie oszuka – on cię zrobi w bambuko tak, żebyś sam się pod tym podpisał.” I właśnie tak działa DeepSeek: technicznie nie kłamie, tylko przemilcza kluczowe informacje, a wszystko opakowuje w przejrzysty interfejs i licencję „darmowego użytku”. Podobnie jak odzież „termiczna”, która grzeje tylko na zdjęciu.
Problem nie leży w narodowości, lecz w modelu odpowiedzialności. To nie jest atak na Chińczyków jako ludzi. To jest krytyczna analiza systemowego podejścia do prawdy, odpowiedzialności i relacji producent–klient. Zachodnie modele AI (OpenAI, Anthropic, Mistral) – mimo swoich ograniczeń – funkcjonują w systemie prawnym i reputacyjnym. Mają twarze, adresy, inwestorów, ryzyko pozwów. Chińskie modele AI? Nie mają niczego z tych rzeczy. Są tanie, efektywne, sprytne – ale potencjalnie niebezpieczne. Logują prywatne dane. Zmieniają zachowanie bez uprzedzenia. Brakuje audytu. I – co najważniejsze – w razie nadużycia nikt nie poniesie odpowiedzialności.
Tak, DeepSeek to produkt PR-owy z geopolitycznym podtekstem. Pokaz siły, który miał zdobyć serca użytkowników open source, zanim świat zorientuje się, że to kolejna wersja chińskiego „hiperodkurzacza z silnikiem od kosiarki”. To nie wyjątek – to wzorzec, który widzieliśmy już setki razy w elektronice, tekstyliach, elektronarzędziach i teraz… w warstwie kognitywnej.
Oczywiście, należy jasno zaznaczyć: nie cały chiński biznes działa w ten sposób. Nie każdy produkt z Chin to oszustwo, nie każda firma to kombinatorzy. W Chinach są także rzetelne przedsiębiorstwa, świetni inżynierowie, zdolni pracownicy i uczciwi kontrahenci. Problem polega jednak na tym, że oszustwo w handlu, zwłaszcza za pośrednictwem wielkich platform sprzedażowych, przybrało charakter systemowy. I skala tego zjawiska jest tak duża, że rozmywa granice między wyjątkiem a regułą.
Każdy, kto choć raz robił poważniejszy biznes z Chinami, wie jedno: bez osobistego nadzoru, bez fizycznej obecności w fabryce, bez lokalnego przedstawiciela mówiącego po chińsku, bez ciągłych kontroli jakości – nie ma mowy o uczciwym, przewidywalnym imporcie. Można dostać próbki świetnej jakości, tylko po to, by w kontenerze przyszły później produkty o klasie B lub C, wykonane z innych materiałów, źle złożone, taniej i byle jak.
Wynika to z głęboko zakorzenionej mentalności oszczędnościowej: „jeśli klient nie zauważy – to jego problem”. Dla wielu producentów w Chinach, próba obejścia, przycięcia, „wykreowania dodatkowego marginesu zysku” nie jest nagannym wyjątkiem – jest elementem gry. Jeżeli zachodni klient nie patrzy, nie sprawdza, nie testuje, to z ich punktu widzenia sam się prosi o to, by go „zrobić w bambuko”.
To wszystko nie oznacza, że z Chin nie da się sprowadzać dobrych produktów. Ale jakość z Chin nie przychodzi sama – trzeba o nią walczyć, pilnować, egzekwować i znać mechanizmy. Bez tego każda próba współpracy – czy to w e-commerce, czy w AI, czy w przemyśle – skończy się podobnie: piękną prezentacją, słabym środkiem i rozczarowaniem.
Chiński model gospodarczy wielokrotnie pokazał, że jeśli da mu się pole manewru – wykorzysta je do maksimum. A kto nie rozumie tej gry, sam staje się jej pionkiem.
Inne tematy w dziale Gospodarka