Jerzy George Jerzy George
164
BLOG

Czekając na huragan

Jerzy George Jerzy George Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Huragany dewastujące niemal co roku miejscowości na wybrzeżach Stanów Zjednoczonych nie obchodziły dotychczas specjalnie Polaków. Podobnie byłoby z huraganem Dorian, gdyby prezydent Trump nie musiał odwołać z jego powodu ważnej wizyty w Polsce. Ameryka jest ogromnym krajem i przypuszczalnie sporo Amerykanów z oddalonych od wybrzeży stanów reaguje na huragany podobnie jak Polacy – w najlepszym razie umiarkowanym zainteresowaniem. Jeśli jednak huragan Dorian nie zaprząta zbytnio mieszkańców Minnesoty czy Kolorado, to w Polsce jego zbliżanie się do Florydy śledzone jest od przedwczoraj z najwyższą uwagą. Sądząc z medialnych doniesień, tej nagłej pasji meteorologicznej towarzyszą emocje zbiegające się o dziwo w tym samym punkcie przy diametralnie różnych motywacjach. Ci, co lubią pisać apele i listy otwarte, chcieliby, żeby huragan skręcił na północ i ominął Stany – wtedy łatwiej będzie utrzymywać, że ich protesty przeciwko wizycie Trumpa odniosły skutek. Ci z kolei, co z wizytą Trumpa wiązali nadzieje na lepszą przyszłość Polski, woleliby, żeby huragan wcale nie zaistniał, a skoro już zaistniał i wymienił Trumpa na Pence’a i Merkel, to lepiej, żeby rozpłynął się z powrotem w niebycie gdzieś na Atlantyku, niż czołowo zderzył z Florydą i nazabijał ludzi. Towarzystwo lubiące pisać apele i listy otwarte ma jeszcze czas, żeby odwieść Angelę Merkel od pomysłu przyjazdu do Polski.

Nie ukrywam, że odwołanie wizyty prezydenta USA w pierwszej chwili przepełniło me serce goryczą, ale teraz myślę już tylko o huraganie. Z żywiołem tym żartów nie ma, bagatelizowanie go jest kiepskim pomysłem. Zawsze gdy do wybrzeży Ameryki zbliża się huragan, przypomina mi się dawne opowiadanie Mary Robison – wszystkiego kilka stron – w którym autorce udało się uchwycić i dać odczuć czytelnikom atmosferę oczekiwania na uderzenie huraganu oraz przygotowań na jego przyjęcie. Któregoś lata, gdy kolejny huragan podziałał na mnie w większym stopniu niż zwykle, po prostu przetłumaczyłem to opowiadanie na polski. Dziś natomiast wpadłem na pomysł, żeby umieścić je na blogu. Oto ono, ale przedtem krótka nota biograficzna. 

Mary Robison (ur. 1949) opublikowała dotąd cztery powieści i cztery zbiory opowiadań. Pisała również scenariusze dla Hollywoodu i wykładała angielski na kilku uniwersytetach, będąc sama uprzednio studentką wybitnego pisarza amerykańskiego Johna Bartha (w Johns Hopkins University). Opowiadania jej najczęściej ukazywały się po raz pierwszy w „New Yorkerze”. Na polski nie była jeszcze tłumaczona. Jest zaliczana do tzw. minimalistów, którzy, zdaniem krytyków, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zapoczątkowali renesans amerykańskiego opowiadania. Głównymi cechami pisarstwa minimalistów było unikanie komentarzy odautorskich i przedstawianie skomplikowanej rzeczywistości w sposób możliwie najprostszy. Starali się oni uświadomić czytelnikowi, co czują bohaterowie, wyłącznie przez dobór szczegółów zewnętrznych i za pomocą dialogu, jak demonstruje to Mary Robison w poniższym opowiadaniu. 


Malarz i latawce 

Ocean City. Był ostatni dzień sierpnia i wszyscy czekali na huragan Carla. Don był przed domem, który dzielił z Charlie’m Nunnem, i grzebał parasolem przy różach. Mankiety u spodni nasiąkły mu rosą. Miał ciężki poranny kaszel i przy każdym jego nawrocie prostował plecy i zaciskał brzegi swetra przy gardle.

Charlie Nunn obserwował Dona ze starego bujaka na ganku. Wyciągnął z porannej gazety sekcję sportową i rozłożył ją sobie na kolanach. Obaj byli po sześćdziesiątce.

– Nie za dobrze brzmi ten kaszel – odezwał się Charlie.

– Wiem o tym – powiedział Don. Zostawił róże i walnął parasolem w kępę chwastów.

Przy krawężniku przed domem zatrzymał się zielony samochód. Charlie kiwnął głową ku twarzy za szybą. Drzwi otworzyły się i z samochodu wysiadła Holly, była małżonka Dona.

Występowała galowo – w blado-zielonej sukience z dzianiny, nylonach i pantoflach z aligatora. Z ręką na czerwonym słomkowym kapeluszu, ruszyła po płaskich kamieniach ścieżki wiodącej do domu.

– Wchodź, wchodź, Holly – zawołał Charlie. Zwinął gazetę i wetknął ją sobie pod udo. – Może usiądziesz – powiedział.

– Nie, dziękuję – odrzekła Holly. – Przyjechałam tylko zobaczyć, co z moim pianinem. – Weszła na ganek i jej ręka opadła z kapelusza na biodro. Uśmiechnęła się do Charlie’go.

– Mam chęć tłuc się po głowie, że dawno go stąd nie wywiozłam – powiedziała. – Don na nim nie gra. Chyba, że się nauczył.

– Nie, nie nauczył się – oświadczył Charlie. – Ale pianino jest bezpieczne. Nie uwierzysz, dałem je na wierzch zamrażarki do mięsa. Zbiłem mu obudowę, żeby się nie wypaczyło w razie powodzi i owinąłem polietylenem.

– Na wierzch zamrażarki? – powiedziała Holly. – Boże, Charlie, naprawdę miło z twojej strony. A w ogóle wiedziałeś, że pianino należy do mnie?

– Chyba wiedziałam – powiedział Charlie. – Mam zapisane, co jest czyje. Po prostu wczoraj wieczorem zdecydowałem, że wszystko trzeba zabezpieczyć.

– I co chcecie robić z tym huraganem? – spytała Holly. – Przenosicie się gdzieś obaj?

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł Charlie. – Prawie wszyscy się już chyba wynieśli.

– Tak, mnóstwo ludzi siedzi w szkole – stwierdziła Holly. – To jest na wzniesieniu. – Odwróciła się i spojrzała na Dona. – Dziwię się, że go tam jeszcze nie ma. – powiedziała. – Co on robi?

– Wygląda, że rwie miętę – odrzekł Charlie Nunn. – Co mogę zrobić?

– Zupełnie nic – powiedziała Holly. Stuknęła pantoflem o pantofel.

– Chodź, zobaczysz to pianino – powiedział Charlie. Wstał z bujaka i przeprowadził ją za nadgarstek przez frontowe drzwi.

Weszli przez salonik i kuchnię do małego składu na tyłach domu. Charlie machnął ręką w stronę pianina ustawionego bokiem na wierzchu niskiej zamrażarki. Pod deskami obudowy było owinięte plastykiem.

– Wygląda jak trumna – powiedziała Holly. – Powinno być dobrze. Doskonała robota. Jak ty, na Boga…

– Wziąłem paru chłopaków z plaży i mi pomogli – wyjaśnił Charlie.

– Co to jest? – spytała Holly, wskazując na ułożone w kącie płaskie kształty.

– Oprawione płótna – powiedział. – Nie wiem, po co je chowam. Don ich nie używa. Nie pracował, odkąd miał tę grypę.

– Nie pracował? – powtórzyła Holly.

– Nie.

– No tak – powiedziała. – Wiesz, jedyny okres, kiedy przy mnie malował, to zaraz po ślubie… dwadzieścia lat temu. Jak jeszcze miał poparcie u tych wielkich nazwisk.

Charlie szedł za nią do saloniku.

– O Boże, popatrz tutaj – zawołała Holly. – Zostawił farby bez nakrętek. Wszystkie pozasychały. – Podeszła do sztalug Dona w kącie pokoju i patrzyła na metalowe stojaki z tubkami farby.

– Żebym przynajmniej miał pewność, że płótna nie zamokną – powiedział Charlie wpół siedząc na oparciu kanapy. – Szkoda tej pracy.

– Zapowiadają czternastostopowe fale – oznajmiła Holly.

– Słyszałem – powiedział. – Jak nas będzie zalewało, przysięgam, że wpierw zabieram płótna. Są zagruntowane białym ołowiem niemieckim i klejem japońskim. Musiałem wyciąć nosidła w skrzynce uciosowej. Z czarnego dębu. – Wstał z kanapy i podszedł do komórki. – Coś ci pokażę. To mnie doprowadza do szału – rzucił przez ramię. Uklęknął i wydostał spomiędzy opakowań na podłodze prostokątny karton rysunkowy.

Pokazał karton Holly. Były na nim dziecinne gryzmoły z samolotem, z którego sypały się rzędem bomby z płetwami po bokach, a poniżej bomb ołówkiem narysowany był pelikan.

– Widzisz ten fragment? – powiedział Charlie, zakreślając końcem palca pelikana. – Upierzenie perfekt. – Z tego moglibyśmy mieć na chleb.

– Jak źle jest u was z finansami? – spytała Holly.

– Ja mam emeryturę ze szkoły – odparł Charlie.

– Uczyłeś? Nie wiedziałam o tym – powiedziała Holly.

– Uczyłem. Prac ręcznych, przez dwadzieścia trzy lata.

– Tu w szkole? Więc jesteś stąd?

– Tak – powiedział Charlie. – Mój ojciec był przy straży wybrzeża. Moja matka jeszcze żyje. Mieszka na Decker Street. Słyszałem, że ktoś już ją wywiózł do Filadelfii na ten huragan. Któryś z moich siostrzeńców.

Do saloniku wszedł Don, niosąc garść mięty. – Nie boisz się? – powiedział do Holly.

– Nie, nie boję się – odrzekła. – Jestem tylko zmęczona, to wszystko.

– Chyba wezmę parę latawców i pójdę na plażę – powiedział Don. – Już jakby trochę zaczyna wiać. – Rzucił miętę na siedzenie fotela.

– Przy czternastostopowej fali? – zaoponowała Holly. – Nie wiem, czy to bardzo rozsądne.

Don wycelował koniec parasola w kapelusz Holly. – Co za rzecz masz na głowie? – zapytał.

Twarz Holly zrobiła się czerwona. Powiedziała: – Don, zaraz jadę do Filadelfii. Będę u Mary Paul.

– Odwróciła się do Charlie’go. – Może spotkam twoją matkę – dodała.

– Może spotkasz – stwierdził Charlie, kolebiąc się na podeszwach.

– Do widzenia, Charlie – powiedziała Holly, zmierzając do drzwi.

– Do widzenia, Don – powiedział Don.

– Tak, do widzenia, Don – powiedziała Holly.

***

– Niedobrze się czuję – oznajmił Charlie w godzinę później. Byli z Donem w saloniku.

– Idź na dwór się przewietrzyć – powiedział Don.

Charlie spojrzał niechętnie na kanapę zawaloną kartonowymi pudłami, które dopiero powynosił z piwnicy. Usiadł na dywanie i rozciągnął się na plecach. Przycisnął palce lewej ręki do prawego nadgarstka i uniósł łokieć, żeby zmierzyć sobie puls patrząc na zegarek.

Don zmienił spodnie i sweter na szlafrok i sandały. Siedział w fotelu i popijał dżin z butelki. Na kolanach miał krążek sera.

– Takie podłe tu powietrze, że chce mi się płakać – powiedział.

Charlie trzymał w ustach papierosa i palił mierząc sobie puls. Trochę popiołu spadło mu na nieogolony podbródek.

Don pstryknął przełącznikiem wentylatora, który stał na stoliku przy fotelu. Wentylator okręcał się powoli w tę i z powrotem, rozpraszając smugę dymu nad tułowiem Charliego.

– Szachy? – spytał Don. – Szybką partyjkę, póki co?

Charlie zdusił papierosa w popielniczce, którą ulokował sobie na brzuchu. Oczy miał wbite w zegarek. – Nie, nie chcę grać w szachy – powiedział. – Chcę się tylko lepiej poczuć.

– Poczułbyś się, jakbyś coś zjadł. Ale lepiej się pośpiesz, bo z tego, co widzisz, niewiele zostało, a poza tym nic prawie nie ma – powiedział Don. Wyłączył wentylator.

– Jesz ten ser razem ze skórką – stwierdził Charlie.

Z dworu powiał wiatr i firanki saloniku wybrzuszyły się na parapecie. – Powinieneś wyjrzeć na dwór – powiedział Don. – Stąd niebo jest zupełnie beżowe.

Charlie podrapał się po brzuchu.

– Pokażę ci, co zrobiłem wczoraj wieczorem – oświadczył Don. Wstał i idąc do komórki, przestąpił nad Charlie’m. Wyciągnął sklepową torbę i postawił ją na dywanie przy głowie Charlie’go.

– Spójrz no tutaj – powiedział. Wyciągnął z torby pół tuzina latawców. Latawce były zrobione z ryżowego papieru, szpagatu i listew z balsy; były pomalowane plakatówkami w jaskrawe, podstawowe kolory.

– Wyglądają jak flagi – stwierdził Charlie.

– Przedtem zrobiłem rysunek każdego w zeszycie – mówił Don. – Dałem im tytuły. Te nazywają się „Kometa” i „Wieloryb”. – Pokazał Charlie’mu niebieski latawiec i drugi żółty, z pomarańczowymi pasami na ukos.

– Aha. Co dalej? – rzucił Charlie.

– To jest „Chełpliwy” – powiedział Don, podając latawiec Charlie’mu. – Nie ruszaj się chwilę. – Przeszedł przez pokój z latawcem w każdej ręce.

– Nigdzie nie idę – rzucił Charlie.

Don oparł latawce o pudła na kanapie, gdzie padało światło z okien saloniku. – Te są zaraz po najlepszych. „Moje Cudo” i „Księżyc”.

– Dobra, dobra – powiedział Charlie. – Zobaczmy te najlepsze.

– Ten tu… „Różowa Czapla” – ciągnął Don. – A to mój ulubiony. – Ustawił płasko ostatni latawiec nad twarzą Charliego. – Widzisz? – powiedział, dotykając odrysowanej szablonem figury w środku latawca. – To jest ptak.

Czemu nie wyślesz ich Zackowi do miasta? – zapytał Charlie, gdy Don zabrał ostatni latawiec. – Założę się, że załatwiłby ci jakieś miejsce w galerii, czy gdzieś.

– Zerwałem z Zackiem – odparł Don. – Fajnie by było wytracić je na wichurze.

– Mowy nie ma – powiedział Charlie.

– Dlaczego?

– Ja nie ruszam się z tej podłogi – oznajmił Charlie – chyba że do wanny z gorącą wodą, ale taką do samej brody.

Don zebrał swoje latawce i włożył je, jeden po drugim, do sklepowej torby. Rzucił się na fotel i znowu włączył wentylator.

– Holly wpadła w szok na widok gnoju, jaki masz w farbach – odezwał się po chwili Charlie.

– O, nawet mi nie mów – powiedział Don – Holly! Sama jej obecność mnie rozkłada.

– Nie wiem, czemu tak mówisz – zaoponował Charlie. – Jedyne na co liczy, to na to, że zobaczy, jak czasem przepracujesz dzień.

– Nigdy nie lubiłem malować – powiedział Don.

Charlie obrócił się na bok na podłodze i oparł głowę na dłoni. – Może byś wyłączył ten wentylator? Sam siebie nie słyszę – powiedział. – Lubiłeś malować, jak miałeś modelkę. Zwłaszcza tę jedną modelkę.

Wentylator zastygł sam z siebie w pół zwrotu i hałas od strony zamrażarki ustał.

– Oho! – zawołał Charlie. – To znaczy, że gorąca woda też. – Podniósł się z dywanu i podszedł do okna. Stał tam, przytrzymując firankę. – Wygląda, że zaczyna się na dobre – powiedział. – Można by popuszczać te twoje latawce z dachu na ganku, gdyby mi się udało porozdzierać stare prześcieradło… wiesz, na ogony. Chcesz tam wejść na górę i spróbować?

– Chcę – powiedział Don.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura