Po przeczytaniu listu „matki złego ucznia” do redakcji Onetu zadałam sobie po raz kolejny tytułowe pytanie.
Fakt, fatalni uczniowie są (zazwyczaj) sami sobie winni, zwłaszcza jeśli grozi im pała z kilku przedmiotów. Poprawianie ocen na koniec roku to kolejny przykład szkolnej – no, może nie patologii – ale idiotyzmu. Jak można w ciągu paru tygodni odkręcić cały semestr? Oczywiście da się, ale czy to jest słuszne, uczciwe, wychowawcze?
Niemniej nie po raz pierwszy nachodzi mnie refleksja, że tzw. egzamin dojrzałości jest tylko niepotrzebnym stresowaniem młodzieży i sam w sobie większej wartości nie przedstawia. Jak przez mgłę pamiętam tamte dawne czasy, kiedy to przez niemal okrągły rok zakuwaliśmy w pocie czoła i przy wtórze belferskich przynagleń, żeby przygotować się na ten nieśmiertelny parodniowy występ. Tu nie chodziło o nauczenie młodego człowieka czegoś wartościowego, tylko o wyniki. Uczęszczałam do – podobno – dobrego (prywatnego) liceum, a i tak brałam korepetycje. Owszem, także po to, żeby zdać egzamin na studia, ale głównie dla pozytywnej oceny z matury.
Wspomnienia te mieszają się z innymi, z czasów, kiedy już sama byłam (przez bardzo krótki czas) nauczycielką. Wśród uczniów trafiały się jednostki kompletnie niezainteresowane zdobywaniem wiedzy. Jak zatem musieli się męczyć z nimi nauczyciele, kiedy już młodzi ludzie przeszli do klasy maturalnej? Całe to szaleńcze rycie do matury uważam za absolutnie niepotrzebne. Uczniowi powinno wystarczyć świadectwo ukończenia liceum, z takimi ocenami, na jakie się pracowało CAŁY rok – i do widzenia.
Czego ma bowiem dowodzić zdanie matury? Na pewno nie stanu intelektualnego ucznia. Skupienie się na trzech wybranych przedmiotach i tępe zakuwanie aż do wymiotów, po to, aby po egzaminie szybko przyswojoną wiedzę zapomnieć, jest parodią mądrości. Dochodzi do tego stres wraz z eksploatacją młodego umysłu, który powinien się przygotowywać raczej do egzaminów na studia, gdyż te dotyczą (na ogół) przedmiotów, których będzie się uczyć przez następnych kilka lat.
Strajk nauczycieli pokazał, że w tym szczególnym okresie uczniowie mogą stać się zakładnikami swojej szkoły. Zamiast przygotowywać się do dalszego etapu kształcenia bądź iść do pracy, młodzi ludzie byli trzymani na uwięzi, gdyż do zakończenia edukacji brakowało im paru durnych papierków. O ileż łatwiej by było, gdyby nauczyciele mogli po prostu wystawić oceny wcześniej. Naturalnie jest to dosyć naiwne myślenie, gdyż moment rozpoczęcia protestów celowo został wybrany tak, żeby sterroryzować społeczeństwo. Tym bardziej należałoby się pozbyć wreszcie tego hamującego rozwój reliktu przeszłości, jakim jest matura.
Jakie są jednak na to szanse? W czasach, kiedy zdobywanie wykształcenia służy przede wszystkim zbieraniu dokumentów tzw. egzamin dojrzałości wydaje się być całkiem na miejscu: przez dwa semestry wszyscy fajdają ze strachu, kto zda, a kto nie zda, potem fajdają z wysiłku, żeby wyciągnąć jak najwyższe noty, a potem mamy papierek decydujący, czy warto nas wpuścić na określony kierunek studiów. Z punktu widzenia biurokraty ma to jakiś diaboliczny sens. Z mojego zaś jest tylko niepotrzebnym dręczeniem młodzieży, ich rodziców, a także samych nauczycieli.
Komentarze