Fot. KonradLata.com
Fot. KonradLata.com
Konrad Lata Konrad Lata
138
BLOG

Fotografia

Konrad Lata Konrad Lata Społeczeństwo Obserwuj notkę 0
Wtorek, 11 września 2001 roku - dzień, w którym dokonano zamachów terrorystycznych w USA, wstrząsnął milionami ludzi na całym świecie. Każda kolejna rocznica ataków jest dla mnie dniem zadumy, bo wciąż doskonale pamiętam te dramatyczne chwile. Nie bez znaczenia jest fakt, że mieszkałem wówczas w Nowym Jorku i byłem świadkiem tych wydarzeń. Oprócz gazety, którą zatrzymałem jako pamiątkę, zostało mi kilka zdjęć, które wykonaliśmy wraz z koleżanką stojąc na dachu budynku naszego biura. Są niewielkie, podłej jakości, zrobiliśmy je przecież 2 lub 3-megapikselowym aparatem. Tylko taki był pod ręką, fotografia cyfrowa wówczas jeszcze raczkowała. Mają one dla mnie wartość szczególną, choć oczywiście mam całą kolekcję doskonałych zdjęć, wykonanych przez profesjonalnych reporterów, którym udało się dotrzeć znacznie bliżej World Trade Center. Przypominają mi one o tym, że byłem świadkiem wydarzeń, które na zawsze zmieniły bieg historii.

Dzień 11 września 2001 roku zaczął się dla mnie zupełnie zwyczajnie: zarzuciłem na ramię marynarkę i wyruszyłem w drogę do biura. Trzy miesiące wcześniej skończyłem studia i przeprowadziłem się na stałe do Nowego Jorku. Rozpocząłem pracę w międzynarodowej firmie produkującej elektronikę. Dojeżdżałem do jej siedziby, jak większość przeciętnych nowojorczyków, najszybszym środkiem transportu czyli metrem. Był słoneczny, wtorkowy poranek, zatem zdecydowałem się na podróż bez przesiadek i wysiadłem przy Steinway Street, by przespacerować się kilkanaście „bloków” Broadwayem na Queensie, gdzie mieściła się siedziba firmy. Po drodze zatrzymałem się na chwilę, by kupić kawę. Choć dopiero niedawno z turysty, odwiedzającego wakacyjnie Big Apple, „zmieniłem się” w pełnoprawnego nowojorczyka, bardzo szybko zaadaptowałem się do miejscowych rytuałów. Takim jest tutaj bez wątpienia poranna kawa, kupowana w lokalnej cukierni, sieciówce albo wprost z wózka ulicznego sprzedawcy. Kiedy z tekturowym kubkiem w dłoni zmierzałem nieśpiesznie do biura minęło mnie kilka rozpaczliwie wyjących ambulansów. Cóż, w Nowym Jorku jest to zwyczajny widok, właściwie po kilku tygodniach pobytu oswajamy się z potężnym rykiem strażackich klaksonów i policyjnych syren, które słyszy się tu wiele razy w ciągu dnia, a często także i w nocy. Jednak po chwili przemknęła za nimi także grupa radiowozów NYPD, a następnie konwój “firemanów” z FDNY i ponownie karetki oraz policjanci. Nawet przyzwyczajeni do niezwykłych zdarzeń nowojorczycy przystawali zaciekawieni tymi kawalkadami pojazdów.

Po kilku minutach byłem już na 5. piętrze budynku, gdzie mieściło się moje biuro. Siedząca naprzeciwko wejścia do windy sekretarka tym razem nie odpowiedziała zwyczajowym uśmiechem na moje „good morning”. Zamiast tego wykrzyknęła: „awionetka uderzyła w World Trade Center”. Była niemal dziewiąta rano, wybiegłem na schody i skierowałem się na dach budynku. Podszedłem do jego południowej krawędzi, gdzie stała już grupka moich kolegów. W milczeniu wpatrywaliśmy się w dymiący budynek, nie zdając sobie jeszcze sprawy, czego jesteśmy świadkami. Chociaż Downtown Manhattan, gdzie znajdowały się budynki WTC, był oddalony w linii prostej o kilka mil, widok przerażał. Palił się pierwszy z zaatakowanych "bliźniaków", wiatr popychał kłęby dymu na południowy-wschód, w kierunku Brooklynu. Po kilku minutach zauważyliśmy błysk, a następnie dym, który zaczął się wydobywać z południowej wieży WTC, jak się później okazało po uderzeniu kolejnego samolotu pasażerskiego, pilotowanego przez terrorystów. Zrozumieliśmy, że to nie może być kolejny wypadek. Kilkadziesiąt minut później pierwszy z budynków zawalił się na naszych oczach – ten właśnie moment uchwycony jest na poniższej fotografii.

Na Downtown, w pobliżu WTC, pracował mój młodszy brat, Robert. Długo próbowałem się do niego bezskutecznie dodzwonić. Dopiero po kilku godzinach dowiedziałem się, że jest bezpieczny. Opowiadał mi później, że jeden z samolotów, pilotowanych przez terrorystów, przeleciał z rykiem silników nad ich głowami. Przerwali pracę zdziwieni tym niezwykłym widokiem, by po chwili usłyszeć eksplozję. 

Kiedy wracam do fotografii z 11 września 2001 r. za każdym razem na nowo uświadamiam sobie, że byłem mimowolnym świadkiem historycznych wydarzeń. Światowe mocarstwo zostało brutalnie zaatakowane, bezlitośnie wykorzystano słabe punkty w systemach bezpieczeństwa. Obnażono także pewną naiwność Amerykanów, dla których akty terrorystyczne o takiej skali na terenie USA były wydarzeniami z kategorii zupełnie abstrakcyjnych. Zamordowano tysiące niewinnych ludzi. Służby i zwykli obywatele musieli błyskawicznie otrząsnąć się z szoku i nauczyć żyć w nowej rzeczywistości. Przypominam sobie, co wówczas czułem: przygnębienie, żal, niepewność... Myślałem o dziesiątkach tysięcy ludzi, którzy - jak wówczas sądziłem - zginęli pod gruzami zawalonych budynków, o ich bliskich. Marna to pociecha, że liczba ofiar okazała się znacznie mniejsza. To były bardzo trudne dni w NYC, właściwie nikt nie czuł się tu bezpiecznie. Ludzie mieli świadomość, że terroryści z rozmysłem jako pierwszy cel wybrali właśnie ich miasto. W mediach pojawiały się plotki o możliwym zagrożeniu wybuchami na stacjach metra, w tunelach i na mostach. Obawiano się nieznanej liczby terrorystów, którzy podobnie jak porywacze samolotów mieli znajdować się już na terytorium USA i przygotowywać kolejne zamachy. W mojej dzielnicy, Maspeth, trwała żałoba - zginęło aż 19 strażaków z lokalnej remizy, największa liczba ofiar w całym Nowym Jorku z jednego "firehouse". Z nadzieją obserwowałem relacje z poszukiwań ocalałych po zamachach, poświęcenie strażaków, policjantów i ratowników. Warto przypomnieć, że kolejnych aktów terroru dokonano tego dnia w Waszyngtonie i w Pennsylvanii. 

Nadspodziewanie szybko, bo już kilka dni później życie amerykańskiego społeczeństwa zaczęło jednak powracać do równowagi. Amerykanom wciąż towarzyszył smutek, żal, żałoba, ale pojawiła się także wyraźnie wyczuwalna nadzieja i poczucie narodowej dumy, połączonej z pewnością, że udało się przetrwać najtrudniejsze chwile z godnością. W obliczu próby nie załamali się, nie poddali się panice. Ratowali z poświęceniem ofiary, z honorami żegnali zmarłych, w błyskawicznym tempie rozpoczęto usuwanie gruzowiska. Wkrótce potem, kiedy ruch lotniczy wrócił do normy, poleciałem służbowo na kilka dni do Chicago. Pamiętam szczegółową kontrolę i mnóstwo policjantów oraz żołnierzy na lotniskach. Nikt nie protestował, wszyscy karnie podporządkowywali się poleceniom służb. Nikt nie bał się latać.

Zobacz galerię zdjęć:

Fot. KonradLata.com
Fot. KonradLata.com
September 11th, 2001
Konrad Lata
O mnie Konrad Lata

Bardzo się cieszę, że zechcieli Państwo tutaj zajrzeć! To zaledwie początki tego bloga oraz jednocześnie mój powrót do pisania po wielu latach przerwy. Mam nadzieję, że znajdą tu Państwo kawałek Ameryki, Polski oraz tego, co jest pomiędzy. Zapraszam także do obserwowania moich profili na instagramie oraz twitterze.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo