To nie idee reprezentowane przez różne światy są na tyle sprzeczne, że konfliktu nie dałoby się rozwiązać w ramach dialogu, a nie walki. Sprzeczne są rządze posiadania władzy, własności i gromadzenia pieniądza przez ludzi politycznych elit, rozgrywających skłócone społeczeństwa. A własność, pieniądz i władza nie znają pojęcia dialogu.
Człowiek potrafi być dziwny. No nie, nie żeby zaraz coś niestosownego wyrosło mu na czole i to tuż obok przysłowiowych rogów, albo żeby jego zachowanie kojarzono z niewygodnym kaftanem. Dziwny jest w swojej psychologicznej złożoności, choć rozpatrując sprawę w skali makrospołecznej złożoność ta, pozorna zresztą, choć może zaskakiwać, wcale nie odstaje od zachowań ogółu. A skoro tak, to i dziwna być nie może, bo dziwność, zwłaszcza ta dziwna - jakkolwiek to brzmi, wyznaczana jest przez mniejszość, zaś większość stwarza akceptowaną powszechnie normę. Ale pójdźmy dalej. Na przykład zadowolenie z czyjejś śmierci, oceniane zgodnie z obowiązującymi w danej społeczności normami moralnymi, może szokować. Zwłaszcza gdy zmarły był wizjonerem i kreatorem nowego. Ogół, a w zasadzie jego część emocjonalnie kojarzona ze zmarłym, ogłosi, że oto mamy do czynienia z kreaturą wyrażającą zadowolenie z ludzkiej tragedii, by na koniec zacytować Johna Donne’a w części jego chwytliwych bredni o zespoleniu jednostki z ludzkością. I jeśli nawet wspomniane zadowolenie, choć budzi niesmak, to może być sensownie uzasadnione, i tak narusza poczucie już nie tyle przyzwoitości – do diabła z nią, co aprobowaną przez część ogółu wizję świata promowaną i zaszczepioną ludziom przez zmarłego. Natomiast gdy śmierć dotknie tę niekoniecznie kreaturę, wtedy to niedawni krytycy podłych zachowań z ostentacyjnym zadowoleniem zatrą ręce i zawsze znajdą dobry powód obrony tym razem własnej reakcji, przy okazji bajdurząc coś o sprawiedliwości losu i dodając garść zakorzenionych wśród motłochu równie głupich porzekadeł, choć o cytacie z Donne’a taktycznie zapomną.
Czyli tak naprawdę człowiek jest tylko pozornie dziwny, bo po prostu taki jest, w tym i pozornie zły, a więc i pozornie amoralny, a także pozornie dobry. Przy czym owa zmienność charakterologiczna, w tym i ta nieakceptowalna, stanowi jego immanentną cechę przejawianą czasowo i w określonych sytuacjach, zaś ocena zła i jego krytyka ma charakter względny, uzależniony od szeroko rozumianych interesów własnych i kojarzy się z moralnością Kalego – bez względu na kolory. Czy zatem są jacyś osobnicy do końca normalni i moralni, a nie tacy ,,w zależności od"? Hm, pewnie są, tyle że jako margines nie wyznaczają ani trendu rozwoju gatunku, a nie podejmują decyzji kształtujących historię.
No dobrze, a teraz, już na bazie powyższych rozważań, pomyślmy jaki jest nasz stosunek do śmierci. No na przykład komuś odejdzie ktoś bliski albo dokładniej – niechby i formalnie bliski, a on niemal nie odczuje straty, choć przecież go znał, słuchał, ocierał się o niego, wymieniał z nim poglądy. Natomiast kiedy indziej śmierć kogoś, kogo nigdy nie widział – poza ekranem filmowym lub zdjęciem załączonym do tekstu, nie rozmawiał z nim i nie spędził w jego towarzystwie choćby minuty, może go podłamać, uderzyć w pierś nagłą pustką, przeorać bólem i wyłączyć mózg na wszystko wokół. Na wszystko poza wspomnieniem – niekiedy retuszowanym na potrzeby sumienia. Czasem tym jednym, tym zrodzonym ze słowa, frazy zapadłej w pamięć, z ciepła jednego dotyku, zwiewności spojrzenia… A przecież ktoś formalnie bliski, jakiś znajomy rodziny czy pociot powinien zajmować w naszym sercu i myślach więcej miejsca i zostawiać większą pustkę swoim nagłym ubytkiem, prawda? Więcej miejsca niż aktor, pisarz, poeta albo przypadkowo poznany ciekawy człowiek, który w krótkiej pogawędce przemeblował nam cały znany dotychczas świat. Czy kobieta zapamiętana z jednego uchwyconego spojrzenia, w którym mogliśmy znaleźć więcej ciepła i erotyki niż poszukując ich w objęciach przelotnego pożądania, sfinalizowanego seksem, ale nigdy miłością…
No więc co? Tak? Nie? Mam rację czy błądzę? Dostrzegam niepewność, znaczy mogę się mylić... Hm, tak naprawdę wszystko zależy od stanów zauroczenia drugim człowiekiem, zauroczenia stwarzającego pozorną, jednostronną więź, niekiedy jednak znaczącą więcej niż pokrewieństwo i odpowiedzialną za dośmiertną niezbywalność wspomnień po kimś.
Może dlatego, gdy w 1969 roku zmarł niemiecki aktor Peter van Eyck, grający rolę Bimby w ,,Cenie strachu” Clouzota, filmu, który zamurował moje młodzieńcze widzenie walki o przetrwanie rzeczywistością czarno-białych kadrów, odczułem jakąś dziwną samotność we wszechświecie, jakiś brak kogoś, kto był obiektem mojej krótkiej, ale dozgonnej fascynacji. Bo to on, w scenie przelewania nitrogliceryny do wnętrza głazu blokującego drogę, ucieleśnił swoja grą tytułowy strach. Po prostu w kilku grymasach zmaterializował go. Bez tego momentu Clouzot stworzyłby dzieło niepełne, niemal pozbawione duszy. A gdy kilka tygodni później zmarł trzeci mąż mojej ciotki, nie zostałem tym faktem przygnieciony. Był to człowiek niezwykle wykształcony, choć jednocześnie jako persona cięta przez umysł skazą charakteru, osobnik proporcjonalnie do wykształcenia i pochodzenia pyszny. To na jego wizerunku trenowałem w myślach rozszyfrowywanie i odmianę przez przypadki pojęcia ,,bufon”. Zresztą niby dlaczego miałbym jego odejście przeżywać, skoro byłem przekonany, że ,,wujek”, jak przykazano mi tytułować tego obcego mi ktosia, nigdy nie odnotowywał mojej obecności - już nie żeby w ogóle, w swoim życiu znaczy czy choćby we wszechświecie, ale nawet w najbliższym otoczeniu, które wspólnie nasycaliśmy w trakcie rodzinnych spotkań groźnym, ale przecież nie tak groźnym jak dziś, dwutlenkiem węgla. I zapewne to w ramach niepisanego rewanżu jego odejście spłynęło po mnie jak przysłowiowa woda po kaczce. Miałem kilkanaście lat, a mimo to już dobrze rozwinięty sposób wartościowania rzeczy dla mnie ważnych i zupełnie nieważnych. Może brutalny, za to szczery. A ,,wujek” właśnie był dla mnie bytem - czy raczej już niebytem - kompletnie nieważnym. Takim do samych granic obojętności. I gdyby nawet to wydychany przeze mnie dwutlenek węgla - dziwnym trafem oznaczony co do tożsamości - stał się powodem jego odejścia, nie czułbym z tego powodu skruchy.
Podobnie było, gdy w 1976 zmarł Grochowiak. Jego poezja nie zawsze do mnie trafiała, więc nie wracałem do niej. Aż przypadkowo natknąłem się na sonet ,,Nauka chodzenia”. Przeczytałem pierwszą zwrotkę raz, przeczytałem drugi, trzeci, dziesiąty, dwudziesty… Cieszyłem każdym jej słowem wzrok, słuch i wyobraźnię, jak dziecko dotykające z ciekawską radością mieniących się kolorami bombek na właśnie przybranej choince. I wreszcie klęknąłem, i powiedziałem: ,,Mistrzu…” A później wymówiłem z żalem to samo słowo, gdy Grochowiak odszedł, wypełniając szczelnie jego dźwiękiem powstałą wokół mnie pustkę. No a dwa miesiące wcześniej, w wypadku motocyklowym zginął mój szkolny kolega, z którym przez cztery lata dzieliłem w podstawówce jedną ławkę. I co? Nico, zabił się i już. Ułamki wspomnień jak przeglądane w pośpiechu zdjęcia w albumie spowolniły na moment świat, ale go nie zatrzymały. Bo niby dlaczego miałyby, skoro śmierć przerzuciła kartkę, zamykając w mojej księdze życia mało istotny dla niego rozdział.
I tu przejdźmy do Kirka. Większość ludzi, a mam na myśli nie cały glob, ale obszar zawężony tylko do Ameryki, a więc tam, gdzie działał, jeszcze niedawno nie wiedziała kim jest Charlie Kirk. I miała do tego pełne prawo, bo osadzone w jej horyzontach myślowych. Tym bardziej że mimo oddziaływania na emocje mas Charlie nie był postacią z codziennych pierwszych stron mediów. A przecież większość szuka w nich relacji ze sportowych spotkań czy nawet wyłącznie ich wyników, co kończy ciekawość świata całkiem pokaźnej grupy osób. Ale on był, działał, w tym na uniwersytetach i w szkołach średnich poprzez założoną przez siebie organizację Turning Point USA, propagując konserwatywny światopogląd, bowiem z zawodu był propagandystą właśnie. Albo inaczej: politrukiem okresu przedwybuchowego. Choć nie takim w skórzanej kurtce, bryczesach i oficerkach, z naganem przy pasie, który to wizerunek przychodzi nam na myśl wraz z użytym terminem. Nie, jego argumentem był nie rewolwer, ale słowo pozbawione dodatkowych rekwizytów. Tyle że słowo bywa czasem znacznie groźniejsze, zwłaszcza gdy jest nie tylko wstępem, ale i zachęta do użycia przemocy.
No tak, tylko żeby coś propagować należy to robić w odniesieniu czy dokładniej – w przeciwieństwie do czegoś, a tym czymś były ideologie lewackie, mocno zakorzenione w amerykańskich środowiskach akademickich. Walka szła zatem o rząd dusz młodzieży, czyli o przyszłość społeczeństwa, a tym samym państwa, konkretnie zaś o panowanie ideologiczne. A że przywództwo i pieniądze zawsze biorą początek w ideologii jako przykrywce żądzy władzy i pazerności, Kirk mocno nadepnął na piętę części amerykańskich elit. Idąc tym tropem łatwo ustalić, że elity – i te sprawujące władzę, i te chwilowo będące na wyborczym aucie – działają z mandatu ogłupiałych ideologicznie mas. Rządząc zaś czy szykując się w opozycji do ponownych rządów, wskazują spolaryzowanemu społeczeństwu kierunki późniejszych zachowań. I gdy jedne hołubiły Kirka, bo ten je wspierał, inne, wraz z poplecznikami, ,,złożyły zamówienie” na odstrzał Charliego u Tylera Robinsona. Oczywiście nie oficjalnie, wynajmując go jako konkretnie określoną osobę, tylko kreując atmosferę nienawiści i zagrożenia wspólnych pryncypiów przez znienawidzonego człowieka, co wystarczyło, by znalazł się i karabin, i chętny do ,,walki z…” morderca. A ten, niewiele myśląc, wystrzelił. No i zaczęło się.
Radość i smutek, równie nieuzasadnione, podzieliły amerykańskie społeczeństwo. Nieuzasadnione, bo głupotą jest myślenie, że wraz z człowiekiem odchodzi krzewiona przez niego idea, a to ona jest ważna. Zaś smutek powinien być zarezerwowany dla około 45 tysięcy Amerykanów w wieku produkcyjnym, statystycznie umierających każdego roku z powodu braku ubezpieczenia, o czym Kirk milczał. Te tysiące zmarłe z powodu zaniedbań amerykańskiego państwa też miały rodziny – mężów, żony, fajne dzieci… I co? Gówno, nikt po nich nie płacze oprócz najbliższych, choć to ich odejścia, a nie to Kirka powinny skłonić durny, zapłakany motłoch do refleksji. Bo to jest prawdziwy powód do przejawów społecznego smutku i zarazem buntu, a nie morderstwo jednego człowieka, który udowadniał wyższość Świat Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy. Takie rzeczy się czuje, rzecz jasna w zależności od przekonań i politruk jest tu zbędny.
No tak, ale ludzie tego nie wiedzą, dlatego zawsze potrzebny im jest jakiś przewodnik - Chrystus, Luter, Lenin czy inny Mao. Propaganda nie lubi pustki, więc dziś, z pomocą dobrodziejstwa klonowania, sztucznej inteligencji i socjotechniki, nauka spełniająca od zawsze służebne funkcje wobec elit – tych państwowych i globalnych - wyprodukuje im nowego Kirka. Takiego na wzór i podobieństwo poprzednika. Na pewno lepszego, może nawet ładniejszego, a przede wszystkim mniejszego, bo człowiek mniejszy stanowi mniejszy, zatem i trudniejszy cel. I ma tym samym większą szansę przeżycia. Cóż, należy być przewidującym na każdą okazję, tym bardziej że produkcja Kirków kosztuje słone pieniądze. No i ten nowy zacznie głosić słowo dokładnie w tym miejscu, w którym ten poprzedni przerwał? A wtedy historia znów potoczy się w wyznaczonym kierunku.
Tak naprawdę pomiędzy Charlie Kirkiem a jego przeciwnikami nie chodziło – jak to zwykle w dziele ogłupiania propagandą bywa – o zwycięstwo argumentu nad argumentem, tylko o zwycięstwo emocji nad emocjami. Tych nakręcanych przez media obu stron politycznego podziału, jak zawsze serwujących tanią sensację w ramach zaspokajania prymitywnych gustów motłochu i jego zapotrzebowań na ledwie szczątkową wiedzę. Szczątkową, bo ta blokuje myślenie ludzi. Ta głębsza otwiera je, stając się groźną, bo wspierającą zrozumienie stanu spraw decydujących o nich samych. Spraw i elit, które za nimi stoją, nakazujących im bezmyślnie wierzyć, by mowa ich była: tak - tak, nie - nie, a zrodzone z tego nie tyle wnioski, co nastroje kierowały ich postępowaniem.
Podobne emocje, wypalające się czasem po kilku dniach, a niekiedy przeciągające się na lata, wykreowały zwaśnione tragedią smoleńską dwa światy Polaków, podjudziły zwolenników i przeciwników zamachu na redakcję Charlie Hebdo i niedawno, po postrzeleniu Donalda Trumpa, dolały oliwy do ognia pomiędzy jego zwolennikami i adwersarzami. Każde z tych wydarzeń natychmiast zebrało rzesze wrogo nastawionych, rozemocjonowanych ludzi, skaczących sobie do oczu i nienawidzących jedni drugich, i to niezwykle szybko, bo z chwilą odnalezienia się po – ich zdaniem - jedynie słusznej stronie konfliktu.
Morderstwo Charlie Kirka pokazuje, jak łatwo nie tyle podzielić, co pogłębić istniejącą już przepaść pomiędzy dwoma ideowo skłóconymi obozami: światem pozorowanego postępu, za którym skrywa się jedna grupa interesów i światem konserwującym dawne wartości, animowanym przez drugą grupę. Ale to nie idee reprezentowane przez różne światy są na tyle sprzeczne, że konfliktu nie dałoby się rozwiązać w ramach dialogu, a nie walki. Sprzeczne są rządze posiadania władzy, własności i gromadzenia pieniądza przez ludzi politycznych elit, rozgrywających skłócone społeczeństwa. A własność, pieniądz i władza nie znają pojęcia dialogu.
No a gdzie w tej walce był Kirk? Cóż, był sprawnym animatorem zarządzającym na zlecenie nastrojami tłumów, rzec można inżynierem dusz i umysłów. A że przypadkowo walczył o niektóre moje interesy, bo daleko mi do lewackich wizji świata, to żal mi go. Niekoniecznie jako człowieka, bo był mi obcy, a kogoś, kto przy okazji reprezentował część bliskiego mi światopoglądu.
Inne tematy w dziale Polityka