Ludziom wydaje się, że naukowy tytuł wystawia komuś licencję na nieomylność i przyzwolenie na każde działanie, które od tej chwili, z uwagi na autora, staje się nie tylko dopuszczalnym, ale i skwapliwie powielanym wzorem społecznego zachowania czy myślenia
W trakcie życia osiadło mi w duszy niewiele spraw, które stawiałbym na piedestale, otaczając je czcią i szacunkiem. A już na pewno żadna z tych, które ludzie zagubieni w oparach lęków, niedopowiedzeń, pytań bez odpowiedzi, a czasem i absurdu uznali za słuszne określać mianem świętych. No i we mnie tej mojej tyciej choćby, własnej świętości – co mówię kruszejąc pod ciężarem grzechu - też się nie znajdzie, choć znam takich, którzy nie żeby oficjalnie, to znaczy nazywając rzeczy wprost, jednak sugerowali nie tylko własną nieomylność, ale i szczególną bliskość Panu Bogu i Świętej Panience, przyszpilonej demonstracyjnie do klapy marynarki. Rzecz jasna z wygraną w totolotka w tle.
Gdyby chcieć jednak sprowadzić świętość do wspólnego mianownika w obszarze rzeczywistym, za którą można uznać czynienie szeroko rozumianego dobra, to muszę się pochwalić, że mimo załamań formy i uzyskiwania różnych efektów na tym polu, przynajmniej starałem się iść przez życie pod pachę z przyzwoitością. Tak to sobie wyobrażam, a nawet staram siebie co do tego przekonać, choć nie mogę odrzucić podejrzeń, iż niekiedy kłamliwie. W każdym razie rzecz w tym, by na końcu drogi móc bez odrazy dla własnych dokonań spojrzeć w lustro, co mój ojciec określał mianem finalnego testu na człowieczeństwo.
No dobrze, ale wspomniałem na początku, że coś z tych świętości osiadło mi w duszy. I rzeczywiście osiadło, a są to przede wszystkim narodowe imponderabilia, które przejawiają się w różnych nieujętych materialnie formach, w tym i w słowach, a raczej cytatach zaświadczających nie tylko o patriotyzmie autorów i ich wiedzy, ale i o honorze – zarówno jako naszych rodaków i jako ludzi w ogóle.
,,Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie”, powiedział Roman Dmowski. I choć kołatają mi w duszy i umyśle różne zastrzeżenia, z powodu których autor powyższej myśli nie jest moim czołowym bohaterem narodowym, to był przecież jednym ze współtwórców polskiej niepodległości. A skoro tak, to cytat z wielkiego Polaka powinien stać się nakazem działania współczesnych elit politycznych kraju, czy jak to po większej części bydło precyzyjnie nazwać. Albo jedno z przemyśleń Jana Pawła II: ,,Dobro ojczyzny uważam za moje dobro” – słowa adresowane zapewne do polityków kierujących się partyjnym partykularyzmem, z którym sprzęgli czasowo korzyści osobiste. Ewentualnie druga myśl: ,,Naród jest bogaty przede wszystkim ludźmi”, którą jeśli uznamy za w pełni prawdziwą, skłoni nas do oczywistej refleksji, że staliśmy się narodem nędzarzy. W miarę dobrze odżywionych i ubranych, ale wciąż nędzarzy, tyle że duchowych. I jeszcze słynne powiedzenie Józefa Piłsudskiego: ,,Naród, który traci pamięć, ginie”. Ale niby jak i co ma pamiętać, skoro tego już go nie uczą. Ani w domu, bo rodzice to w większej części pierwsze pokolenia wynarodowionych prostaków, ani w szkole owładniętej ostatnio hasłem rzuconym przez trucicielkę polskiej edukacji: ,,Róbta co chceta, bylebyśta się nie uczyli”.
Jednak na szczycie tych wszystkich myśli naszych Wielkich jest miejsce tylko dla jednego cytatu – przynajmniej zgodnie z moją klasyfikacją. Czyli jak mawia polski motłoch: absolutna topka – określenie, którym się posłużyłem, aby być komunikatywnym. I nie są to słowa ojca narodu, nie wodza, nie polityka, nie noblisty i nawet nie jakiegoś znanego i uznanego w naukowym świecie jajogłowego, który powtórnie wymyślił koło wraz z jego kwadraturą. Nie, to kilka słów napisanych przed śmiercią przez prostą dziewczynę, Danutę Siedzikównę, sanitariuszkę i łączniczkę 5 Wileńskiej Brygady AK, znaną pod pseudonimem Inka, zamordowaną w wieku lat siedemnastu wyrokiem komunistycznego sądu. Sądu sprawującego rolę połączonych urzędów: UB, prokuratury, organu wymiaru sprawiedliwości i kata w jednym bandyckim, komunistycznym wydaniu, który chciałby reaktywować Waldemar Żurek.
Otóż są to słowa proste, pozornie pozbawione patriotycznego patosu, zawarte w grypsie wysłanym z więzienia tuż przed wyrokiem: ,,Jest mi smutno, że muszę umierać. Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba".
Żal, ale nie lęk, smutek, ale nie rozpacz, tęsknota za życiem, choć nie za każdą jego cenę, a już na pewno nie za cenę zdrady – to wszystko można łatwo wyczytać z tych dwóch prostych zdań. Pryncypia takie jak honor, godność, zachowanie dobrego imienia, miłość do ojczyzny czy lojalność wobec braci w walce ustawione zostały ponad darem egzystencji, ponad instynktem samozachowawczym. A jednocześnie jest w tym grypsie i ulga ze zdanego egzaminu z polskości, i duma zarazem z dotrzymania słowa babci, która po aresztowaniu ojca przez Sowietów i matki przez Niemców, kontynuowała jej wychowanie. Słowa niekoniecznie wynikające z przysięgi czy przyrzeczenia, ale z tej dorozumianej akceptacji przekazanego jej pacierza zasad i obowiązków, towarzyszącego walczącym o najwyższa wartość, o wolność. Do końca, do krwi ostatniej… Tak po polsku, w dawnym honorowym stylu, który powoli odchodził do lamusa historii na barykadach i w kanałach Warszawy, a później w katowniach UB.
No dobrze, ale dlaczego przypomniała mi się Inka? Kilka dni temu, oglądając wiadomości, trafiłem na wypowiedź Marcina Warchoła, posła PiS, a jak podaje Wikipedia: ,,polskiego prawnika i polityka, doktora habilitowanego nauk prawnych, adiunkta Uniwersytetu Warszawskiego, ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w trzecim rządzie Mateusza Morawieckiego”. A zatem erudyty pełną gębą, człowieka bez wątpienia utytułowanego i doświadczonego na dwóch polach: naukowego życia akademickiego i polityki. Wyrósł nam więc prawnik-intelektualista i mimo młodego wieku doświadczony państwowiec, a co najważniejsze pisowski aparatczyk, tym razem nieobciążony jakąkolwiek kompromitującą wpadką. Nie przykleiła się wiec do niego żadna afera madrycka ani taśmowa, ani działkowa, ani nawet nie ma żony Marianny, która polotem inaczej i tendencją do rozchełstywania się mogłaby uszczknąć panu Marcinowi kawałek dobrego imienia. Jednym słowem pisowski wzorzec z Sevres.
No i ów pomieniony Warchoł, wypowiadając się w sprawie ustępującego Marszałka Sejmu Szymona Hołowni, pochwalił go, a konktretnie powiedział: ,,W momencie kluczowym dla państwa polskiego zachował się jak trzeba”.
Hm, cóż, wydaje mi się, iż mam przecież prawo zakładać, że erudyta Warchoł był świadomy tego, kogo cytował i do czego nawiązywał. To jak to jest? Na jednej szali Inka oddająca życie, czyli płacąca najwyższą cenę za świętą dla przeszłych pokoleń Polaków wartość. Natomiast na drugiej medialny pajac uhonorowany przez ślepy los jednym z najważniejszych urzędów w państwie, tuskowy burek podgryzający przez dwa lata politycznych oponentów, koniunkturalista zeszmacony pogonią za karierą, ciężko wystraszony wizją grożącego mu Trybunału Stanu, gotów zrobić wszystko dla utrzymania się u władzy. I oto Warchołowi szale się wyrównały, bo Hołownia przyjął przysięgę od prezydenta Nawrockiego. No ale on zachował się nie tak, jak trzeba w rozumieniu oddającej z dokonanego wyboru życie Inki, tylko zachował się tak, jak nakazuje mu Konstytucja, a więc prawo. Czyli jak my wszyscy, gdy każdego dnia kroczymy ścieżką wyznaczoną nam przez przepisy i nic w tym szczególnego. Przechodzimy jezdnię na zielonym świetle, stronimy od alkoholu prowadząc samochód czy pod groźba kary segregujemy śmiecie. I co, tyle wystarcza, by zrównać się z Inką? Czyżbyśmy sięgnęli dna, podnosząc normalność i przewidywalność nakładanych na nas powszednich obowiązków do rangi rzadkich przymiotów charakteru? Co ten pisowski kretyn sobie wyobraża, że może zaniżać postawę Inki do poziomu Szymka?
Ludziom wydaje się, że naukowy tytuł wystawia komuś licencję na nieomylność i przyzwolenie na każde działanie, które od tej chwili, z uwagi na autora, staje się nie tylko dopuszczalnym, ale i skwapliwie powielanym wzorem społecznego zachowania czy myślenia. A to nie tak, bo nawet naukowiec nierozumiejący wagi słów i czynów może po pijanemu spowodować wypadek, napaskudzić na deskę w publicznej toalecie, czy – jak Warchoł - obrazić nieprzemyślaną opinią patriotyczne uczucia. Do bycia autorytetem nie wystarcza dyplom, potrzebne są jeszcze inne przymioty, jak intuicja, moralność, umiejętność zachowania się w różnych sytuacjach, zdolność wyczucia właściwej hierarchii wartości czy szacunek dla prawdy. A przede wszystkim inteligencja, której adiunkt na Wydziale Prawa UW chyba nie posiada w nadmiarze. I mimo że obronił doktorat i uzyskał habilitację, egzaminu ze wspomnianych walorów nie zdał, przyczyniając się zarazem do dewaluacji wartości, których pielęgnacja jest obecnie wymogiem chwili, podobnie jak w najbardziej dramatycznych czasach przetrwania narodu.
- No a deska? – ktoś bystry, drobiazgowy albo po prostu do bólu potrzebujący zapyta. Ktoś, kto niezbyt się przejął sprawą Inki. – Na Boga, co z klozetową deską?
Hm, no cóż, nie wymagajmy od pana doktora habilitowanego zbyt wiele, tym bardziej że jest obecnie zajęty pleceniem bzdur – na dodatek obraźliwych. Klozetową deskę będzie więc musiał umyć ktoś inny. Oczywiście o ile zajdzie taka społeczna potrzeba.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo