Grafika: rysunek małpy na tle Afryki Zach.-zbiór archiwalny
Grafika: rysunek małpy na tle Afryki Zach.-zbiór archiwalny
LechGalicki LechGalicki
247
BLOG

Szalony Zapach Afryki

LechGalicki LechGalicki Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Powrót do przeszłości


Lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku. Samolot wylądował. Po chwili Grzegorz Miller, kolejny przedstawiciel Polskich Linii Oceanicznych w Afryce Zachodniej stał na płycie lotniska. Zewsząd buchał delikatny, specyficzny zapach Czarnego Lądu. I ten niezwykły upał. Potem jazda do Abidżanu. Po drodze niezwykłe dla Europejczyka widoki. Szałasy. Matki myjące w wanienkach dzieci. Odgłosy klapsów i krzyków. I mężowie siedzący przy ogniskach. Tak, przy ogniskach. Bo chociaż jechał do największego miasta i portu Wybrzeża Kości Słoniowej, były to jeszcze przedmieścia. Jak wielu twierdziło – Paryża Afryki.

Mówił, że to położone nad Zatoką Gwinejską, zbudowane przez Francuzów miasto jest piękne. Ta dawna stolica kraju (nowa, wtedy w budowie – to Jamasukro) ma dwa oblicza: białe i czarne. Białe, to jego europejska część – Plateau. Wysokie, strzeliste, stalowo-szklane budynki, siedziba rządu, wielki biznes i jeszcze większa afrykańska biurokracja. Oblicze czarne – Treschville, dzielnica i niczym oddzielne miasto czarnej ludności. Znajduje się na drugiej stronie laguny Ebrie. Małe domki, sklecone z bambusów, pozbijane z dykty, kawałków desek, blachy. Inny świat. Ta dzielnica tętni nocą życiem. Tam są tancbudy, dziewczynki i wszystkie podniecające rozmaitości, których człowiek czasem szuka.

Te dwa światy łączył wówczas jedynie piekny most, noszący imię Houphouoet – Boigny’ego, od 1960 roku prezydenta i szefa rządu. Ten most to prawie symbol, gdyż stary – tak tutaj mówili o głowie państwa – był naonczas jedynym czarnym ministrem w białym rządzie Francji. I jednocześnie w sposób wyrafinowany niezwykle, od chwili objęcia władzy, prowadził politykę ścisłych z krajem żabojadów związków.

Piękny to most, ale i niebezpieczny

Wiedzie do portu. Obok znajduje się Treschville. I chyba dlatego upatrzyli go sobie bandyci. Oni boją się tylko policjantów. Przyczajeni na przęsłach, wybiegali na sygnał bystrego wielce obserwatora, który dostrzegł nierozważnych, białych ludzi. Zabierali wszystko bandyci straszni: portfele, torby, rzeczy osobiste. Ryzykowny był nawet przejazd samochodem. A do portu przedstawiciel jeździć musi. Reprezentuje przecież armatora i oprócz rozmaitych działań podejmowanych na własną rękę – współpracy z agentami, których trzeba pilnie kontrolować, prowadzenia akwizycji, wizyt u ewentualnych załadowców, czy też kurtuazyjnych spotkań – opiekuje się załogami polskich statków.

Marynarze chorują przecież także i on powinien reagować na każdą sytuację awaryjną. Grzegorz Miller pamietał zdarzenie, które miało miejsce zaledwie kilka dni po jego przyjezdzie do Abidżanu.

Przypłynął statek. Stanął na lagunie. Czterysta metrów od brzegu. Młodszego marynarza zmogła silna kolka. Podejrzenie – choroba wątroby. A może coś innego. Lekarz nie miał odpowiedniej specjalizacji i nie bardzo wiedział co robić. Przewiezli chorego łódką na brzeg. Chłopak zwijał się z bólu. Szybko ułożył go w swoim fiacie. Gaz do dechy i szukał kliniki. Nie znał jeszcze miasta. Poszukiwania spełzły na niczym. Wpadł na pomysł. Zatrzymał taksówkę.

– Wieź do kliniki – powiedział.

Marynarz wgramolił się do środka. Kierowca chyba nie zrozumiał, że pojadą tam razem. Gdy Miller dosłownie po chwili wrócił swoim samochodem – po taksówce i marynarzu chorym nie było śladu.

Wtedy dopiero przypomniał sobie, że ktoś mu opowiadał, iż w pobliżu umarł chief. Czyli wódz plemienia. A słyszał przecież, że gdy wódz umrze i przyjdzie czas, aby złożyć go do grobu, to im on był ważniejszy, tym większa ilość ściętych, ludzkich głów musi pokryć warstwami miejsce pochówku. Taki miejscowy zwyczaj to był. A tym razem był to bardzo, bardzo ważny chief. Millera oblał zimny pot. Chociaż gorąco było jak diabli. Biały chłopak. Nie zna języka, obcy, dobry materiał dla nich – myslał. I jeszcze zetną i położą jego głowę? Na której warstwie? Już to widział.

W Afryce odwagi nigdy za dużo

Ruszył w szaleńczą pogoń. Była północ. Ulice puste. Objechał cały Abidżan. Znalazł wiele klinik. Marynarza w nich nie było. Została tylko jedna. W pobliżu słynnego (choćby z filmu „Dżentelmen z Cocody”) hotelu D’Ivore. Na skraju buszu. Przyjeżdża. Patrzy. Taksówka stoi. A marynarz masuje sobie tyłek, bo kolkę wątrobową miał i solidny zastrzyk dostał. Wyściskał go. Wycałował. Tak się skończyło jego pierwsze zadanie przedstawiciela w roli opiekuna załóg statków.

Mówił, że w Afryce odwagi nigdy za dużo. Tutaj można się bać bardzo. Ale nie można tego okazać. Bo inaczej będzie źle. W Abidżanie nie było tak okropnie. Może tylko ten most. Ale w Nigerii… Mentalność Europejczyka i mentalność Afrykańczyka, to dwa różne światy. Kiedyś był świadkiem szokującego zdarzenia, potwierdzającego ten fakt.

Przedmieścia Abidżanu. Policjant zatrzymał samochód. Czarny kierowca wiózł rodzinę. Żonę, a może i dwie oraz dzieci. Miller podjechał bliżej i własnym oczom nie wierzył. Pasażerowie otoczyli wianuszkiem policjanta, a ten kazał nieszczęśnikowi lizać swoje buty. Stał dumnie, oczy wybałuszał na pokazanie swej ważności, wyciągał z wyrafinowaną gracją nogę, a kierowca dokładnie zlizywał kurz z jego obuwia.

W czasie, gdy tam urzędował – statki Polskich Linii Oceanicznych woziły do Afryki Zachodniej… szczurołapki, szpadle, grabie, motyki, sól; dopiero później sprzęt elektroniczny. Kiedyś „Leonid Teliga” przywiózł do Nigerii cztery transformatory. Wtedy dopiero przedstawiciel był bardzo dumny. Zabierali drewno tropikalne, czyli logi, kawę – do Zachodniej Europy, kakao…

Wówczas było co wozić, a potem wszystko zostało ograniczone w wyniku bezwzględnego protekcjonizmu żeglugowego linii afrykańskich. Preferencja dla własnych statków i ograniczenie działań akwizycyjnych innych armatorów. Już w trakcie pobytu Millera rozpoczęło działalność Biuro Wybrzeża Kości Słoniowej. Możliwości przedstawiciela w zakresie akwizycji były coraz mniejsze.

Raj

Oprócz Abidżanu funkcjonowały tutaj jeszcze inne porty. Na przykład San Pedro. Grzegorz Miller mówił, że jeżeli na ziemi był raj – to właśnie tutaj. Piękna, spokojna zatoczka. Plaże. Statki cumowały na lagunie i swoimi urządzeniami ładowały często ponad dziesięciotonowe logi. Ładowanie tych pni nie jest proste.Co tam! Zabójczo trudne. Ale, na chwałę Boga, koło San Pedro osiedliło się plemię Kroo. To urodzeni inżynierowie załadunku.

Logi trzeba układać tak, aby pojemność ładowni statku została maksymalnie wykorzystana. Kalkulacja. Albo jeden bardzo długi log. Albo dwa krótkie. Windami też operował czarny osobnik. Miejscowi robili wszystko z nadludzką precyzją. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej spotkał kilkadziesiąt plemion mówiących różnymi językami. I każde z nich przyniosło z odległych nieraz rejonów swoją iskierkę bożą. Kultywowaną przez pokolenia. Kroo przynieśli akurat iskierkę fenomenalnej precyzji i wyobraźni przestrzennej.

Pionierem wyrębu i eksportu drewna tropikalnego w tym państwie był Stanisław Dziedzic, polski oficer, który w czasie drugiej wojny światowej najpierw trafił do Szwajcarii, potem do Francji, aż w końcu osiedlił się w Agbaville. Grzegorz Miller często się z nim spotykał. Dziedzic wspominał wczesne lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku, gdy rozpoczynał wywóz drewna. Mówił, że wtedy wycinanie logów z buszu wyglądało w nastepujący sposób. Z jednej strony pięćdziesięciu czarnych. Z drugiej tylu samo. I na dragach je wynosili. Gdy chociaż jeden z nich się potknął, ogromny ciężar spadał na drugą stronę i przygniatał tragarzy. Potem ludzi zastapiły traktory i łańcuchy.

Statki Polskich Linii Oceanicznych zawijały wówczas przede wszystkim do Abidżanu i San Pedro.

Nigeria

Do Nigerii Grzegorz Miller wyjechał w marcu 1979 roku. Urzędował w Lagos, stolicy Nigerii. Ważnym porcie nad Zatoką Gwinejską. Było to wtedy półtoramilionowe miasto. Całą Nigerię zamieszkiwało 66 milionów tubylców. Podobno. Nikt tak naprawdę nie mógł się ich doliczyć. Oficjalne zapisy mówiły o 100 milionach, tyle, że z możliwością dwudziestoprocentowego błędu w jedną bądź drugą stronę.

Zupełnie inne warunki. Zupełnie inni niż w Abidżanie ludzie. Choćby taka sprawa. W buszu leżało dużo porzuconej broni. Pozostałość z wojny biafrańskiej. Prawie wszystko znalazło się w rękach tubylców. Pojawili się armed robbers. Uzbrojeni bandyci. Uzbrojony bandyta, to każdy, kto ma pistolet, karabin, kawałek żelastwa, żyletkę, obojętne co… W każdym razie może okaleczyć lub zabić człowieka. Jeżeli się mu udowodni, że za pomocą na przykład żyletki wymusił dolara lub pięć – podlega karze śmierci przez publiczne rozstrzelanie na beczkach. Miller widział taką ostatnią egzekucję, bo potem rozstrzeliwano tylko w więzieniach. Opowiadał, że przebiegało to tak.

Okrutna egzekucja

Jest tłum. Są beczki. Baniaki po ropie wypełnione piaskiem. Ustawione w taki sposób, że tworzą pięć pali. Oczekiwanie tłumu. Przyjeżdża samochód policyjny. Wyprowadzają pięciu skazańców. Ręce i nogi w kajdanach. Oni weseli i uśmiechnięci. Oczy przekrwione. Pewnie po narkotykach. Jeden z nich, skacząc jak zając, wyprzedza tamtych i ustawia się przy swoim słupie. Przywiązują go. Potem jeszcze czterech.

Pluton egzekucyjny. Zielone berety z czerwonymi pędzlami. Krótkie karabiny maszynowe. Podchodzi trzech duchownych. Ksiądz katolicki, muzułmanin i anglikanin. Jedni chcą duchowej pociechy, inni nie. Duchowni odchodzą. Komenda i salwa. Nie taka zwykła salwa. O, nie! Rozpoczynają od stóp. Seria tnie ciało coraz to wyżej. Nogi się kruszą. Szczątki opadają na liny. Oni jeszcze żyją. Głowa jeszcze trzyma się sztywno. W końcu opadnie. Nie giną razem, lecz po kolei. Pierwszy, drugi, trzeci… Krzyki ludzi. Pożegnania. Bo to któryś jest z ich plemienia.

Mówi, że przyjechał na dno świata


Bo w całym Lagosie ścieki płynęły otwartym strumieniem. Tylko gdzieniegdzie znajdowały się w ukryciu. Gdy zobaczył dom, w którym miał mieszkać, spędzić część swojego życia – ogarnęła go rozpacz. Ten dom był długo wynajmowany przez jego poprzednika, który musiał wcześniej wyjechać do kraju. Millera ściągnięto w trybie interwencyjnym. Budynek opuszczony, zamknięty, w centrum murzynowa. Tak marynarze nazywali portową Apapę – dzielnicę Lagosu. Dom. Tam szczury, ogromne karaluchy, wilgoć i straszliwy kurz.

Pierwszy wieczór. Drzwi otworzył, ale nie mógł zamknąć. Był sam. W głowie huczało pytanie: czy przyjdą? Przecież widzieli, że biały się wprowadził. Światła nie było. Zapalił trzy świeczki i chciał na ich płomykach zagotować wodę, Herbata się mu marzyła. Próbował trzy godziny. Na próżno.

Takie były początki. Potem z upływem czasu egzystował coraz lepiej. Zatrudnił nawet stewarda. Koffi Agienpouk się nazywał i pochodził z Ghany. Dozorcą był zaś podnajęty za dziesięć naira od bogatego sąsiada, Arab – Meru Me. Najlepszy watchman w Lagosie.

Lagos także wtedy niejedno miał imię. Dzielnice biznesu i administracji pyszniły się na wyspach Victoria i Ikoi. Tam wieżowce, piękne wille i bungalowy – świat bogatych Europejczyków i Murzynów. Lagos portowy był inny. Tin Can, to nowoczesny port zbudowany w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przez Niemca, Juliusa Bergera. Był on niekoronowanym królem miasta. Oprócz portu zbudował także drogi i świetne autostrady.

Apapa była starym portem

Nabrzeża pamiętały czasy kolonialne. Prowizoryczne miejsce dla kontenerów. Brak stanowisk dla statków ro – ro. I dzwigi, z których żaden nie funkcjonował.

Słynne nabrzeże Kiri – Kiri, gdzie rozładowywane są barki. Jak mówił Miller – piekło morderców i bandytów. A właściwie ich raj. Tam białemu, gdy zapadał zmrok, wstęp był definitywnie wzbroniony. I drugie – podobne – Ijora, miejsce rozładunku kutrów rybackich. Także polskiej produkcji. Dwa z nich: „Fondi” i „Mustafa” łowiły dla nigeryjsko – polskiej spółki NIGPOL. Przedstawiciel PLO widział, jak polski szyper kutra „Fondi”, Wacław Dzielczyk, rwał włosy z głowy widząc, że przy wyładunku kradną mu duże ilości ryby. Nic nie mógł zrobić, bo jak na ironię, jego pomocnik – Nigeryjczyk, wyjął nóż i powiedział: „Tylko spokojnie”.

Tak naprawdę to Afryka Zachodnia nie posiadała wtedy monopolu na przemoc i strach w porcie. Błysk noża i bandytyzm panoszyły się w tym czasie w wielu rejonach świata. Nawet w portach cywilizowanej Europy.

Piratów nie widział, ale słyszał o nich od marynarzy, których spotkał na redzie. A przypłynęli łodkami, otoczyli statek, zaczęli się wspinać i w końcu weszli na pokład. Wtedy bosman wziął deskę i zaczął zbliżać się do jednego z piratów. A ten trzymając pistolet w dłoni powiedział: Stasiu (tak na w Afryce nazywają wszystkich polskich marynarzy). You go back, I go back. Co można przetłumaczyć: Stasiu, ty do tyłu, ja do tyłu. Napastnicy odpłyneli. Niektóre spotkania z piratami kończyły się tragicznie.

Na duńskim statku zgwałcono kobiety w obecności ich mężów. Kapitana w okrutny sposób zamordowano.

Czasami rola przedstawiciela sprowadzała się do wyciągania marynarzy z więzień. Dali upust nadmiernie pobudzonej alkoholowej fantazji, lub rzeczywiście trafili tam przez pomyłkę. Ale to już całkiem inna i długa historia.

W roku 1984 Grzegorz Miller żegnał się z Afryką. Mówił, że z żalem. Bo choć życie tu przypominało czasami bytowanie w dżungli, było coś, co sprawiało, że nie zamieniłby swojej Zachodniej Afryki na luksusowe metropolie Zachodniej Europy.

Przed wyjazdem był jeszcze w murzyńskiej wsi, u ojca swojego kolegi, Raymonda Doppesi. Był on tutaj chiefem. Maszerowali po szerokim klepisku, a zza węgłów chatek dobiegał monotonny śpiew dzieci.

Aibo pepper

if you eat pepper

you go yellow more, more.


Co znaczyło: człowieku biały (bez skóry), człowieku – pieprzu (prawdopodobnie kiedyś biali poszukiwali w tych rejonach pieprzu i dlatego miejscowa ludność nazwała ich ludźmi pieprzu).

Jeżeli będziesz jadł pieprz

to będziesz jeszcze bardziej żółty, żółty.


Weszli do chaty wodza. Wszyscy się zbiegli. Zebrała się rada starszych. Na poczatku rozmawiał z chiefem przez tłumacza. Chociaż wódz znał język angielski. Taka to już reguła. Rytuał. Wódz zawsze jest wodzem. Spodobał się widocznie, bo zapytano go po angielsku, z jakiego kraju pochodzi. Odpowiedział, że przybył z kraju, którego wódz nie zna, bo Polacy nie mieli tutaj kolonii, ani w żadnym innym miejscu. Chief potwierdził, że tutaj była kolonia angielska. – Ale pomyliłeś się – powiedział – Polskę to ja znam, bo w czasie drugiej wojny światowej walczyłem w Burmie, a dowódca mojego oddziału, to kapitan Lewandowski. Znam Polskę.

Wyjechał z Afryki. Mimo wszystko, ciągnęło go tam bardzo. Może dlatego, żeby usłyszeć jeszcze raz piosenkę w murzyńskiej wiosce. I chociaż raz wciągnąć w płuca delikatny, specyficzny, jak żaden inny na świecie, szalony  zapach Czarnego Lądu.



LechGalicki
O mnie LechGalicki

Lech Galicki, ur. 29 I 1955, w domu rodzinnym przy ulicy Stanisława Moniuszki 4 (Jasne Błonia) w Szczecinie. Dziennikarz, prozaik, poeta. Pseud.: (gal), Krzysztof Berg, Marcin Wodnicki. Syn Władysława i Stanisławy z domu Przybeckiej. Syn: Marcin. Ukończył studia ekonomiczne na Politechnice Szczecińskiej; studiował również język niemiecki w Goethe Institut w Berlinie. Odbył roczną aplikację dziennikarską w tygodniku „Morze i Ziemia”. Pracował jako dziennikarz w rozmaitych periodykach. Był zastępcą redaktora naczelnego dwutygodnika „Kościół nad Odrą i Bałtykiem”. Od 1995 współpracuje z PR Szczecin, dla którego przygotowuje reportaże, audycje autorskie, słuchowisko („Grona Grudnia” w ramach „Szczecińskiej Trylogii Grudnia.”), pisze reżyserowane przez redaktor Agatę Foltyn z Polskiego Radia Szczecin słuchowiska poetyckie: Ktoś Inny, Urodziłem się (z udziałem aktorów: Beaty Zygarlickiej, Adama Zycha, Edwarda Żentary) oraz tworzy i czyta na antenie cykliczne felietony. Podróżował do Anglii, Dani, RFN, Belgii; w latach 1988 – 1993 przebywał w Berlinie Zachodnim. Od 1996 prowadzi warsztaty dziennikarskie dla młodzieży polskiej, białoruskiej i ukraińskiej w Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej. Jest członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Związku Zawodowego Dziennikarzy. W 1994 otrzymał nagrodę specjalną SDP za różnorodną twórczość dziennikarską i literacką. Wyróżniany wielokrotnie przez polskie bractwa i grupy poetyckie. Od 2011 prowadzi w Szczecińskim Domu Kombatanta i Pioniera Ziemi Szczecińskiej: Teatr Empatia (nagrodzony za osiągnięcia artystyczne przez Prezydenta miasta Szczecin), pisze scenariusze, reżyseruje spektakle, w których także występuje, podobnie okazjonalnie gra główną rolę w miniserialu filmowym. Jako dziennikarz debiutował w 1971 roku w tygodniku „Na przełaj”. Debiut literacki: Drzewo-Stan (1993). Opublikował następujące książki poetyckie: Drzewo-Stan. Szczecin: Szczecińskie Wydawnictwo Archidiecezjalne „ Ottonianum”, 1993; Ktoś Inny. Tamże, 1995; Efekt motyla. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 1999. Cisza. Szczecin: Wyd. Promocyjne „Albatros”, 2003, KrzykOkrzyk, Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2004. Lamentacje za jeden uśmiech. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2005. Tentato. Zapamiętnik znaleziony w chaosie. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2007. Lawa rozmowy o Polsce. Współautor. Kraków: Solidarni 2010, Arcana, 2012, Antologia Smoleńska 96 wierszy. Współautor, wyd. Solidarni 2010, rok wyd.2015. Proza, reportaże, felietony: Trzask czasu, Czarnków: Interak, 1994; Na oka dnie (wspólnie z Agatą Foltyn) Szczecin: Wydawnictwo Promocyjne „Albatros”), 1997, Jozajtis, Szczecin, Wyd. „PoNaD”, 1999, Sennik Lunatyka, Szczecin: Wyd. Promocyjne „ Albatros”, 2000, Dum – Dum. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2000, Dum –Dum 2. Tamże, 2001, Punkt G., Tamże, 2002, Dziękuję za rozmowę. Zszywka czasu. Tamże, 2003. RECENZJE Charakterystyczne dla „metafizycznych” tomów poezji Galickiego jest połączenie wierszy oraz fotografii Marka Poźniaka (w najważniejszym tomie Ktoś Inny są to zdjęcia kostiumów teatralnych Piera Georgia Furlana), stanowiących tyleż dopełniającą się całość, co dwa zupełnie autonomiczne zjawiska artystyczne, jednocześnie próbujące być świadectwem poszukiwania i zatrzymywania przez sztukę prześwitów Wieczności. Marzenia mają moc przełamania własnego zranienia, ocalenia świadomości boleśnie naznaczonej czasem, przemijaniem, śmiercią. Prowadzą do odnajdywania w sobie śladów nieistniejącego już raju i harmonii. Charakterystyczna jest przekładalność zapisu słownego na muzyczny i plastyczny. Reportaże i felietony Galickiego dotyczą zawsze najbliższej rzeczywistości: ułamki rozmów i spotkań w tramwaju, migawki spostrzeżeń, codzienność w jej często przytłaczającym wymiarze. Zapiski zaskakują trafną, skrótową diagnozą sytuacji życiowej bohaterów. Galicki balansuje pomiędzy oczywistością a niezwykłością zjawiska, powszedniością sytuacji, a często poetyckim językiem jej przedstawienia. Oderwanie opisywanych zdarzeń od pierwotnego kontekstu publikacji („Kościół nad Odrą i Bałtykiem”, PR Szczecin) czyni z minireportaży swoistą metaforę, usiłującą odnaleźć w ułamkach codzienności porządkujący je sens. Podobnie dzieje się w felietonach z założenia interwencyjnych (Dum – Dum, Dum – Dum 2): autor poszukuje uogólnienia, czy też analogii pomiędzy tym co jednostkowe a tym, co ogólne, wywiedzione z wiersza, anegdoty, symbolu, przeszłości. Galicki buduje świat swoich mikroopowiadań również z ułamków przeszłości (np. historia Sydonii von Borck w Jozajtisie), a także z doświadczeń autobiograficznych (pamięta dzień swoich urodzin, przeżył doświadczenie wyjścia poza ciało, oraz groźną katastrofę). Piotr Urbański Powyższy artykuł biograficzny pochodzi z Literatury na Pomorzu Zachodnim do końca XX wieku, Przewodnik encyklopedyczny. Szczecin: Wydawnictwo „Kurier – Press”, 2003. Autor noty biograficznej: Piotr Lech Urbański dr hab. Od 1.10.2012 prof. nadzw. w Instytucie Filologii Klasycznej UAM. Poprzednio prof. nadzw. Uniwersytetu Szczecińskiego, dyrektor Instytutu Polonistyki i Kulturoznawstwa (2002-2008), Dokonano aktualizacji w spisie książek napisanych po opublikowaniu notatki biograficznej Lecha Galickiego i wydanych. Recenzja książki Lecha Galickiego „Dziękuję za rozmowę. Zszywka czasu”. Wydawnictwo „PoNaD”. Szczecin 2003 autorstwa (E.S) opublikowana w dwumiesięczniku literackim TOPOS [1-2 (74 75) 2004 Rok XII]: Dziękuję za rozmowę to zbiór wywiadów, artykułów prasowych, które szczeciński dziennikarz, ale także poeta i prozaik, drukował w prasie w ostatniej dekadzie. Mimo swej różnorodności, bo obok rozmowy z modelkami znajdziemy np. wywiad z Lechem Wałęsą, z chaotycznego doświadczenia przełomu wieków wyłania się obraz współczesności targanej przez sprzeczne dążenia, poszukującej jednak własnych form osobowości. Legendarne UFO, radiestezja, bioenergoterapia, spirytualizm – zjawiska, które Galicki nie obawia się opisywać, niekiedy wbrew opinii publicznej i środowisk naukowych. Prawie każdy czytelnik znajdzie w tej książce coś dla siebie – wywiady z wybitnymi artystami sąsiadują z wypowiedziami osób duchowych, opinie polityków obok opowieści o zwykłych ludzkich losach. Galicki, mimo iż w znacznej mierze osadzony jest w lokalnym środowisku Pomorza Zachodniego, dąży do ujmowania w swoich tekstach problematyki uniwersalnej i reprezentuje zupełnie inny, niż obecnie rozpowszechniony, typ dziennikarstwa. Liczy się u niego nie pogoń za sensacją, a unieruchomienie strumienia czasu przy pomocy druku. Pisze na zasadzie stop – klatek tworząc skomplikowany, niekiedy wręcz wymykający się spod kontroli obraz naszych czasów. (E.S.).

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura