Na miejscu Polenmarkt - polskiego rynku w Berlinie Zachodnim - wyrosną kwiaty i drzewa. Tutaj właśnie, jak naonczas w 1990 roku sugerowano, będzie się mieścić, w - Bundesgartensehau 1995 czyli park, w którym zostanie zorganizowany państwowy przegląd ogrodów. Od 25 lipca 1990 roku teren rynku był zamknięty i miały się tam rozpocząć: badanie gruntu, usuwanie resztek niewypałów, pózniej tworzenie parku. Powyższe informacje wydrukował 24 lipca 1990 r. Berliner Morgenpost, bardzo ucieszyły berlińczyków. Tutaj już nigdy nie będzie polskiego rynku - komentowała decyzję zachodnioberlińskiego Senatu jego rzecznik prasowy, Ingrid Kiele. Dziennikarz gazety wyraził nadzieję, że nareszcie problem rozwiązał się sam.
fot. Porta Polonica
Jest sobota, 28 lipca 1990 roku. Upalny dzień. Grupki handlujących turystów z Polski widać daleko poza obszarem pierwotnego Polenmarkt. Na ogrodzeniu napisy w językach niemieckim i polskim: * W zawiązku z przygotowaniami do państwowego pokazu ogrodów 1995 będą tutaj przeprowadzane badania gruntu. Wstęp obcokrajowcom wzbroniony. Niebezpieczeństwo wypadku. Właściciel posiadłości*.
Na chodniku i pod płotem tłum. Kobieta błagalnym tonem zachęca, prosi przechodniów o zakupienia kryształu za czternaście marek. Inni tylko pokazują swoje towary. Zainteresowania ze strony przechodniów brak. Jest natomiast widoczna niechęć i obrzydzenie.
fot. Deutsche Welle
Wozy policyjne stoją z boku. Raptem, z zaskoczenia, wychodzą z nich funkcjonariusze w mundurach i cywilnych ubraniach. Ruszają tyralierą wzdłuż płotu otaczającego Polenmarkt i bezpardonowo kontrolują obcokrajowców podejrzanych o handlowanie na czarno. Argument, że się nie wiedziało, iż nie można handlować, to żaden argument.
Fot. Deutsche Welle
Z głośników radiowozu płynie metaliczny komunikat w łamanym języku polskim, jak podczas okupacji niemieckiej w Warszawie.
Uwaga, uwaga, tu mówi policja. Swoim postępowaniem, szczególnie handlem, blokujecie przejście dla pieszych. Przechodnie zmuszeni są często schodzić na niebezpieczna jezdnię. Proszę z miejsca skończyć z handlem Iść dalej i umożliwić przejście. Handel w miejscach publicznych dozwolony jest za odpowiednim pozwoleniem. Niedozwolony handel w tych miejscach spowoduje natychmiastowe wkroczenie policji.
I policja wkracza. Ktoś ucieka w popłochu. Ktoś inny nagle udaje turystę i rozgląda się bez sensu. Niby zwiedza Berlin Zachodni. Żebrzące Rumunki na moment tylko cofają się w odruchu ucieczki. Turyści taktycznie zmieniają miejsca.
Tak było. I dobrze, że się skończyło.
Teraz przybyli pięknie witani imigranci. Z Afryki.
Lech Galicki ( tam był i opisał )
Aneks
-
Nawet 40 tysięcy Polaków dziennie przyjeżdżało w 1989 i 1990 roku do Berlina Zachodniego na tzw. Polenmarkt, czyli polski rynek. Prowizoryczny bazar rozciągający się na południe od Placu Poczdamskiego szybko stał się najbardziej polskim miejscem w mieście, a zarazem świadkiem burzliwych czasów transformacji ustrojowej. Dla handlujących tu Polaków był zaś szansą na łatwy zarobek i poprawę siermiężnych warunków, w jakich przyszło im żyć u progu wolnej Polski.
„Berlin Zachodni, Berlin Zachodni, tu stoi Polak co drugi chodnik” – śpiewał w 1990 roku zespół Big Cyc. Satyryczny tekst nie odbiegał wiele od rzeczywistości, a piosenka powstała po tym, jak zespół wybrał się na zaplanowany w Niemczech występ. W przepełnionym pociągu relacji Warszawa-Berlin muzycy szybko zorientowali się, że wśród współpasażerów nie ma nikogo, kto wybierałby się do Berlina Zachodniego w celach turystycznych. Bagaże podróżnych wyładowane były po brzegi najróżniejszymi dobrami, od produktów spożywczych, takich jak polska kiełbasa, mięso, jaja, masło czy marynowane grzyby, przez odzież, naczynia, żywe lub wypchane zwierzęta, po nieodzowne kartony papierosów oraz alkohol. Swoje przeznaczenie wiezione towary miały znaleźć na polskim bazarze znajdującym się przy Reichpietschufer, w sąsiedztwie niezagospodarowanego wówczas Placu Poczdamskiego.
Takie widoki w pociągach wyjeżdżających z polskich miast w kierunku Berlina Zachodniego należały w latach 1989-1990 do codzienności. Bazar rozrastał się tak szybko, że w szczytowym okresie jego działalności, granice zachodnioniemieckiej metropolii, wciąż oddzielonej od Berlina Wschodniego murem, przekraczało dziennie nawet 300 autokarów z Polski, przynajmniej kilkanaście pociągów i trudna do oszacowania liczba małych fiatów. [1]
Do masowego „najazdu” Polaków na Berlin Zachodni przyczyniło się zniesienie na początku 1989 roku obowiązku wizowego do Niemiec. Każdy obywatel PRL otrzymał prawo do posiadania paszportu, bez groźby szykanowania go przez komunistyczną służbę bezpieczeństwa. Berlin Zachodni przyciągał Polaków jak magnes, ponieważ był tak naprawdę jedynym otwartym dla nich miastem. By wjechać na teren NRD nadal niezbędne było zaproszenie, władze RFN wymagały zaś nie tylko zaproszenia, ale także posiadania 50 zachodnich marek na każdy dzień pobytu oraz ubezpieczenia na wypadek choroby. Przepisy te nie obowiązywały jednak w Berlinie Zachodnim, w którym zgodnie z zarządzeniem aliantów obywatele bloku wschodniego mogli przebywać do 31 dni.
Polacy postanowili skorzystać z tego prawa wyjątkowo licznie, a przebywający w okolicy muru berlińskiego mieszkańcy miasta byli świadkami takich oto scen: „(...) Obładowani ortalionowymi torbami, ciągnąc za sobą dwukołowe, obciążone do granic możliwości wózki, sunęli niekończącym się szeregiem z przejścia granicznego na wschodnioberlińskim dworcu Friedrichsstrasse na plac przed Operą i do parku w pobliżu Landwehrkanal, by wreszcie zastygnąć tysiącami naziemnych i naręcznych kramików na pustym klepisku pomiędzy tureckim pchlim targiem a napowietrzną szyną eksperymentalnej kolejki magnetycznej”. [2]
Do handlowania „czym się da” w upokarzających warunkach – w tumanach piachu lub w błocie, w upale i przy niepogodzie, a przede wszystkim w ciągłej obawie przed zarekwirowaniem nieoclonego towaru przez służby celne lub policję - Polaków zmusiły nie tyle wrodzona skłonność do robienia interesów, co niezwykle trudna w tym czasie sytuacja materialna wielu polskich rodzin. Sprzedanie 20 bluzek z krótkim rękawem, kosztujących w Polsce równowartość dwóch marek, było równoznaczne z miesięczną pensją w kraju, wynoszącą wówczas w przeliczeniu około 40 marek. Polenmarkt był więc przede wszystkim zjawiskiem wynikającym z potrzeby czasów.
Początkowo berlińczycy reagowali na zjeżdżające do Berlina tłumy polskich handlarzy z ciekawością. Teren prowizorycznego targowiska stał się celem weekendowych wycieczek. Przychodzili tu i kupowali nawet najbardziej kuriozalne towary zarówno rodowici Niemcy, jak i imigranci. Większości istnienie polskiego rynku było obojętne, dopóki nie zaczął on rozrastać się w trudnym do opanowania tempie.
[1] Peter Oliver Loew, Die Unsichtbaren, C.H. Beck 2014, s. 238
[2] Andrzej Kotula, Wschód na Zachodzie, czyli Polenmarkt w Berlinie Zachodnim w 1989-1990, Polsko-Niemiecki Magazyn DIALOG, Numer 85-86/2008-2009
Komentarze