Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
4193
BLOG

Co i do kogo mówił Andrzej Duda w Kijowie

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Prezydent Obserwuj temat Obserwuj notkę 66
Jeżeli wystąpienie polskiego prezydenta było zaplanowane na chłodno i miało służyć osiągnięciu konkretnych celów, to można je uznać za sprawne i dobre. Jeśli szło z duszy i serca - to jest gorzej, niż można było sądzić.

Wystąpienie prezydenta Andrzeja Dudy w ukraińskim parlamencie było całkiem dobre i sprawne. Pod jednym warunkiem: że pan prezydent miał pełną świadomość, co, w jakim celu, okolicznościach i po co to wszystko mówi. A tego już całkowicie pewny nie jestem.

W polityce międzynarodowej liczą się przede wszystkim fakty, ale też liczą się słowa, o ile słowa są instrumentem uprawiania polityki. Ponieważ – czy nam się to podoba czy nie – opinia publiczna wpływa zawsze w pewnym stopniu na decyzje polityczne, oddziaływanie na nią daje także jakiś wpływ na politykę. Nie można jednak ulegać złudzeniu, że poprzez oddziaływanie na opinię publiczną będzie się bez reszty i całkowicie kształtować politykę obcych państw.

Można się zastanawiać, do kogo tak naprawdę swoje słowa kierował Andrzej Duda i na co były obliczone.

Po pierwsze – co oczywiste – mówił do obecnych na sali ukraińskiego parlamentu deputowanych. I mówił im dokładnie to, co mogliby chcieć usłyszeć: o ukraińskim samostanowieniu, o drodze do Europy, o właściwie bezwarunkowej polskiej przyjaźni i o tym, że nasze kraje wspólnie otwierają nowy rozdział wzajemnych relacji. Zakładam, że większość obecnych na sali była autentycznie oczarowana – przynajmniej w chwili, gdy polskiego prezydenta słuchali.

Co może z tego wyniknąć? Płaszczyzny są dwie: pierwsza – społeczna i historyczna, druga – obejmująca twarde interesy. W tej pierwszej faktycznie może nastąpić przełom. Polacy, czemu trudno się dziwić, mają dzisiaj wśród Ukraińców znakomitą opinię, sympatia do naszego kraju jest zaiste ogromna. (Nie będę tutaj po raz kolejny wyjaśniał, dlaczego uważam, że kwestie historyczne wcale nie determinowały stosunku Ukraińców do Polaków, wbrew temu, co w Polsce twierdzą niektórzy ukrainfobi.) I to bez wątpienia jest pewien kapitał – choćby w tym sensie, że można przynajmniej przez jakiś czas tę sympatię wykorzystywać do tworzenia subtelnego nacisku na ukraińską klasę polityczną, żeby pewne sprawy załatwić. Wśród tych do załatwienia w przyszłości, kiedy będzie już można o tym spokojnie myśleć, jest uczciwe podejście do zbrodni wołyńskiej. (Teraz na pewno nie jest na to dobry moment, co nie znaczy, że Polacy mają o tej sprawie zapomnieć.)

Jednak przede wszystkim ten nacisk ukraińskiej opinii publicznej może mieć znaczenie, gdy przyjdzie do spraw konkretnych, a więc przede wszystkim – mówiąc wprost – do decydowania, kto i ile zarobi na odbudowie Ukrainy.Polska ma pełne prawo oczekiwać tutaj specjalnego i preferencyjnego traktowania, ponieważ ponieśliśmy największe koszty związane z wojną. Tyle że wcale nie ma gwarancji, że się tak stanie. Uważna obserwacja poczynań Kijowa musi prowadzić do wniosku, że Zełeński gra bardzo sprytnie: dbając przede wszystkim o interes Ukrainy, walczy jak lew o wsparcie dla swojego kraju, ale też nikogo nie odtrąca całkowicie. Ba, Kijów potrafi nawet przepraszać się z tymi, którzy po stronie zachodniej są najbardziej winni tego, co spotkało Ukraińców, czyli z Niemcami. Dla każdego coś miłego.

Niemcy pozostają dla ukraińskich firm atrakcyjnym partnerem, w handlu płacą za deficytowe towary więcej niż Polacy, zaś Polska ze swoim nieustającym oficjalnym entuzjazmem bywa traktowana jako sprzymierzeniec, o którego już nijak starać się nie trzeba, którego pomoc nie wymaga żadnej wzajemności, bo jest gwarantowana. To polscy politycy doprowadzili do takiej sytuacji i to był wielki błąd, choć można ich od biedy usprawiedliwić tym, że uważali, iż Ukraińców trzeba koniecznie zachęcać do walki, aby powstrzymali Rosjan na terenie własnego państwa. Mimo wszystko zabrakło w tej grze subtelności i przebiegłości, do których chyba nasza klasa polityczna po prostu nie jest zdolna.

Taki symptom – bezwarunkowego sojusznika – już przećwiczyliśmy, a właściwie ćwiczymy od dwóch dekad ze Stanami Zjednoczonymi. Zaczęło się przynajmniej od momentu, gdy Polska przybiegła na pierwsze wezwanie, aby wziąć udział w amerykańskiej operacji w Afganistanie. Bilans całości jest ambiwalentny, z lekkim wskazaniem na plus. Mogło być jednak znaczenie lepiej; mogliśmy znacznie umiejętniej grać na kilku fortepianach naraz.

Ukraińscy deputowani byli bez wątpienia uniesieni momentem przemówienia polskiego prezydenta. Ale jakie decyzje podejmą potem, realizując swoje interesy? Nasz obraz Ukrainy – nie wiem, czy także obraz, jaki ma prezydent Duda – jest w tej chwili skrajnie wyidealizowany. To także wina mediów, które postanowiły abdykować z jakichkolwiek prób rzetelnego pokazania i samej wojny (ponieważ dostajemy jedynie propagandę wojenną jednej strony – myślę tutaj o przebiegu walk), i Ukrainy jako państwa, gdzie przecież wciąż istnieją – owszem, przytłumione, ale istnieją – polityczne spory, partykularyzmy regionalne, interesiki elity i potężna korupcja, przy której ta polska chowa się ze wstydem w kącie. To dzięki korupcji w ukraińskiej straży granicznej mogli już podczas wojny wjeżdżać do Polski mężczyźni, których dziś widzimy w najlepszych samochodach na polskich ulicach. Zaś spory polityczne docierają do nas jako choćby kłótnia wokół tego, czy rząd w Kijowie zrobił wystarczająco wiele dla ocalenia Mariupola i dla pomocy żołnierzom broniącym Azovstalu.

Podniosłymi momentami w Kijowie niezmiernie ekscytowali się niektórzy romantycy, tacy jak choćby Agnieszka Romaszewska. Ale przecież mamy konkrety, które pozwolą natychmiast przetestować tę wielką przyjaźń. Jest polsko-ukraiński spór o zezwolenia dla ukraińskich firm transportowych na pracę w UE – co jest konkurencją dla firm polskich. Tutaj Kijów groził Polsce sądem (jeszcze przed wybuchem wojny). Jest też kwestia sprzedaży zboża, towaru dzisiaj deficytowego. Ukraińskie firmy wcale nie mają ochoty sprzedawać go do Polski, bo Niemcy płacą więcej, za to oczekują, że Polska zapewni w ramach „pomocy” bezpłatny (!) transport tego towaru przez swoje terytorium. (Opieram się na relacji z pierwszej ręki.) Jeśli w tego typu kwestiach atmosfera, stworzona przez pana prezydenta pomoże – to wspaniale. Powracam natomiast do pytania, czy Andrzej Duda w ogóle z takim właśnie między innymi zamiarem mówił to, co mówił.

Jest jeszcze wątek przyjęcia Ukrainy do UE. To oczywiście kompletna mrzonka. Moglibyśmy czysto teoretycznie zastanawiać się, jakiego typu i w jakim celu sojusze wewnątrz UE Polska mogłaby z Ukrainą zawierać, ale byłyby to bajki o żelaznym wilku. Ukraina nie będzie gotowa na przystąpienie do UE przez dekady, i z powodu stanu swojej gospodarki, i stanu swojego życia publicznego czy prawodawstwa. Przede wszystkim zaś na jej wejście do Unii nie będzie zgody wszystkich krajów Unii, a nawet w wersji federalistycznej, forsowanej już nie tylko przez Olafa Scholza, ale też Ursulę von der Leyen, czyli w praktyce rezygnacji z jednomyślności, sprawa przyjmowania nowych członków nadal pozostawałaby kwestią decyzji wszystkich członków.

Po drugie – mówił polski prezydent do Polaków. Gdyby zakładać, że wystąpienie nie szło z serca, ale z głowy (nomen omen – państwa), to trzeba by uznać, że w tym aspekcie cel był dwojaki. Po pierwsze – utwierdzenie wyborców obozu władzy w przekonaniu, że władza robi rzeczy wspaniałe i piękne. Nie ma znaczenia, czy racjonalne – wyborcy PiS tego w ogóle nie oczekują. Lecz po drugie – celem było zapobieżenie szybkiemu topnieniu entuzjazmu. Jeżeli pan prezydent ma jakiś kontakt z rzeczywistością, musi wiedzieć, że to się już dzieje. Nikt tego niestety nie bada, dziennikarze nie tykają tabu (znów – można wątpić, czy są w związku z tym faktycznie dziennikarzami), ale z informacji z własnego otoczenia (nie mówię o tych anonimowych, powielanych w internecie, lecz o tych wiarygodnych i sprawdzonych) wiele osób wie, jak głębokie rozczarowanie przeżywa duża część tych, którzy przyjęli pod swój dach Ukraińców. Czas płynie, wojna trwa, duża część gości nie ma zamiaru szukać pracy, stali się obciążeniem dla swoich gospodarzy, a państwo umyło ręce. Nieuchronny jest też wzrost frustracji i zapewne intensywne ochłodzenie proukraińskich nastrojów u tych, którzy zaczynają ze sobą zestawiać gigantyczną pomoc, jakiej udzielamy Kijowowi – znacznie przekraczającą to, co robi wiele dużo bogatszych państw UE – z własnymi problemami bytowymi. Którzy dostrzegli chociażby, że jeśli muszą za węgiel zapłacić trzy razy tyle co sezon wcześniej, o ile w ogóle mogą go kupić, to jest to kwestia szabelkistycznej decyzji polskiego rządu, żeby wprowadzić embargo na rosyjski węgiel o wiele wcześniej niż cała Unia.

Chodziłoby zatem prezydentowi o podtrzymanie u tych ludzi przekonania, że owszem, może będzie bardzo źle, ale to wszystko ma sens, bo wykuwa się Coś Wielkiego. Tak dokładnie, to nie wiadomo, co właściwie, ale nie bądźmy drobiazgowi.

Po trzecie – przemawiał pan prezydent do społeczności międzynarodowej, przede wszystkim unijnej. Tu być może sprawa jest najbardziej niejednoznaczna. Bardzo mocno wybrzmiało w wystąpieniu Andrzeja Dudy, że nikt nie ma prawa decydować o Ukrainie bez jej udziału. Była to oczywista aluzja do trwających w lekkim tylko ukryciu za kulisami rozmów i rozważań o tym, czy i na jakich warunkach Ukraina mogłaby zawrzeć w końcu z Rosją pokój, płacąc za niego jakąś częścią swojego terytorium. Niekoniecznie nawet tego zajętego podczas obecnej inwazji, ale w 2014 r. Że takie rozmowy się toczą, ostrzegali całkiem publicznie członkowie ukraińskiej delegacji w Davos.

Można zrozumieć, dlaczego polski prezydent tak stanowczo się w tej sprawie wypowiedział: to próba ostrzeżenia naszych partnerów przed sytuacją, w której komuś przyszłoby do głowy w nieokreślonej przyszłości wywierać nacisk na Polskę, aby jakimiś koncesjami, nawet niekoniecznie terytorialnymi, opłacić pokój. Z tego punktu widzenia ton wystąpienia polskiego prezydenta jest całkowicie uzasadniony.

Jest jednak i druga strona tego medalu. Choć w Polsce taka dyskusja jest niemalże nieobecna, bo mamy faktyczną cenzurę debaty publicznej na temat wojny na Ukrainie, jednak trzeba stawiać pytanie, czy naszemu krajowi faktycznie opłaca się wspieranie maksymalizacji celów ukraińskich, a tym samym – przeciąganie wojny. Abstrahując od pytania, czy Moskwa byłaby w tym momencie gotowa na jakąkolwiek umowę. Wszystko wskazuje na to, że władza i większość opozycji uznały, że o tym się nie dyskutuje. Może się jednak okazać, że ta dyskusja stanie się w którymś momencie konieczna. Dla nas jest to tym bardziej pokomplikowane, że zaczyna być widoczny rozdźwięk pomiędzy kluczowym w tej kwestii stanowiskiem USA (walczyć do końca – osiągając amerykańskie cele cudzym kosztem) a ważnych europejskich graczy.

Jak zatem oceniać wystąpienie Andrzeja Dudy? Jako się rzekło – wiele zależy od tego, do jakiego stopnia było ono realizacją przemyślanej, na zimno wykalkulowanej taktyki, a do jakiego – szczerą i emocjonalną deklaracją. Jeśli to pierwsze – wystąpienie można uznać za nieźle pomyślane. Jeśli to drugie… jest chyba gorzej, niż można było myśleć.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka