Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
6578
BLOG

Hazlitt miażdży Wosia (i rząd PiS)

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Inflacja Obserwuj temat Obserwuj notkę 144
Inflacji nie da się oswoić. To zjawisko niszczące - i dla ludzi, i dla gospodarki. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, jak Rafał Woś, jest zwolennikiem ekonomicznej alchemii. Takie złudzenia kilkadziesiąt lat temu obnażał wybitny amerykański publicysta ekonomiczny Henry Hazlitt.

Inflacja nigdy jednak nie traci swojego uroku. Mogłoby się nawet wydawać, że żaden kraj nie jest w stanie skorzystać z doświadczeń innych, a żadne pokolenie nie potrafi się niczego nauczyć, wiedząc o cierpieniach, jakie były udziałem poprzedników. Każdy kraj i każde pokolenie ulegają temu samemu mirażowi. Sięgają po te same owoce Morza Martwego, które w ustach obracają się w proch i popiół. Sama bowiem natura inflacji sprawia, że rodzi ona tysiące złudzeń. […]

Inflacja rozrywa cały gmach stabilnych powiązań ekonomicznych. Jej niewybaczalne niesprawiedliwości skłaniają ludzi do podejmowania rozpaczliwych środków zaradczych. Sieje faszyzm i komunizm. Zachęca do tego, by domagać się totalitarnej kontroli. Niezmiennie kończy się gorzkim rozczarowaniem i załamaniem.


Henry Hazlitt, Ekonomia w jednej lekcji


„Inflacja nie jest naszym wrogiem numer jeden” – oznajmił w Salonie24 Rafał Woś. Rafał klasyków ekonomii oczywiście zna, choć w swoich tekstach ich ustalenia regularnie kwestionuje i kontestuje. Dlatego też nie podejrzewam go, żeby użył określenia „wróg numer jeden” przypadkowo. To oczywiste nawiązanie do słynnej książki Henry’ego Hazlitta „Inflacja – wróg publiczny nr 1”, wydanej w 1977 r., podczas rekordowej inflacji panującej w Stanach Zjednoczonych. Henry Hazlitt, amerykański publicysta i popularyzator wiedzy ekonomicznej, miał już wówczas 83 lata (zmarł w pięknym wieku 99 lat, w 1993 r.). Swoją najsłynniejszą książkę opublikował w 1946 r. – była to „Ekonomia w jednej lekcji”, do dzisiaj dzieło niedoścignione w przekazywaniu zasad rządzących nowoczesną gospodarką rynkową w taki sposób, aby mieli szansę przyswoić je również laicy.

Już w „Ekonomii w jednej lekcji” wystarczająco mocno obnażył Hazlitt złudzenia obrońców inflacji. Można było kiedyś pytać: a gdzie w ogóle tacy obrońcy są? No, owszem, jedni ekonomiści przywiązują większą, inni mniejszą wagę do stabilności cen, czyli właśnie kontroli inflacji, a więc tego, co jest oficjalnym zadaniem banku centralnego. Ale obrońcy inflacji? Otóż właśnie teraz, kiedy inflacja stała się w Polsce gigantycznym, naczelnym ekonomicznym problemem, widzimy ich, a jednym z nich okazuje się Rafał Woś.

Woś, opowiadając się przeciwko walce z inflacją jako największym dzisiaj zagrożeniem, opisuje faktyczne skutki, jakie ta walka by wywołała: wyższe obciążenia posiadaczy kredytów albo utrudniony dostęp przedsiębiorców do pieniądza (także z kredytu). To wszystko prawda, ale też Woś uprawia skrajnie wycinkowe myślenie, przed którym również Hazlitt przestrzegał. Nie on jeden spośród klasyków zresztą. Niemal cała genialna książeczka „Co widać, a czego nie widać” Frédérika Bastiata, XIX-wiecznego francuskiego krzewiciela wolnorynkowego podejścia, jest poświęcona tłumaczeniu, jak zazębiają się zależności ekonomiczne. Woś widzi zatem jedynie krótkoterminowe skutki wzięcia się poważnie za inflację, natomiast w kwestii skutków długoterminowych przyjmuje – co mnie wcale nie zaskakuje – podejście bliskiego mu Johna Maynarda Keynesa: w długim okresie wszyscy jesteśmy martwi. Nie ma się zatem czym przejmować. Tymczasem to właśnie długoterminowy destrukcyjny wpływ inflacji na gospodarkę jest naczelnym argumentem za tym, aby dzisiaj walkę z nią uznać za cel nadrzędny nad innymi.

Doraźne środki łagodzenia wpływu inflacji na obywateli – w naszym kraju sprowadzające się po prostu do rozdawania pustego pieniądze i powiększania zadłużenia państwa – niczego nie naprawiają. Odsuwają jedynie w czasie fatalne skutki przeciągającej się wysokiej inflacji, które potem uderzą jeszcze potężniej, dokładając do tego potencjalny kryzys zadłużeniowy.

Jeśli zaś inflację widzieć jako pozostający poza wszelką kontrolą podatek, obejmujący absolutnie wszystkich i wszelkie kategorie towarów, to pamiętać trzeba i o tym, że – jak pisze Hazlitt – „biedni są zazwyczaj bardziej opodatkowani niż bogaci, nie mają bowiem do dyspozycji tych samych co tamci środków ochrony – spekulacyjnych zakupów aktywów posiadających realną wartość”. Mówiąc najprościej – inflacja uderza przede wszystkim w tych, o których podobno troszczy się rząd i o których z taką troską wypowiada się Woś. Bogatsi mogą dzisiaj zainwestować w złoto, waluty, obligacje, nieruchomości, papiery spekulacyjne, co chociaż częściowo ich przed inflacją osłoni. Ubożsi, którzy nie mają żadnych zapasów finansowych – a takich jest w Polsce niestety większość – nie mają czego inwestować, a więc oni przede wszystkim padną ofiarami inflacji.

W „Ekonomii w jednej lekcji” Hazlitt wskazuje, na czym opiera się wielkie oszustwo, do którego uciekają się rządy niezamierzające z inflacją walczyć na serio – a tak właśnie zachowuje się dzisiaj polski rząd. Otóż – wyjaśniał Hazlitt – niesamowicie ciężko jest wyplenić szkodliwy nawyk postrzegania bogactwa w kategoriach czysto finansowych: bogaty jest ten, kto ma nominalnie więcej pieniędzy. To kompletne nieporozumienie: bogactwem nie są pieniądze, pieniądze są jedynie środkiem płatniczym, same w sobie niczego nie tworzą ani nie dają. Można nimi najwyżej napalić w piecu, ale to też tylko dla rozpalenia ognia, bo ich wartość energetyczna jest niewielka. A danymi przechowywanymi na serwerach – taką zaś postać mają dzisiaj w większości waluty – nawet tego zrobić się nie da.

Pisze Woś – i jest to bodaj najciekawszy fragment jego wywodu:

I tak – przyjmując za pewnik opowieść o inflacji jako wrogu numer jeden – cofniemy się w debacie ekonomicznej o dobrych 20 lat. Prosto do czasów niesławnej TINY. A więc do przekonania, że „nie ma żadnej alternatywy” (ang. There is no Alternative). W jej warunkach wszyscy (czy lewica czy prawica, czy socjaliści, czy liberałowie) zgadzali się co do tego, że istnieje tylko jedna polityka ekonomiczna. Trzeba ją tylko wprowadzić w życie. I wtedy będzie dobrze.

Ten akapit jest wyrazem przekonania, że w ciągu ostatnich dwóch dekad odkryto jakiś alchemiczny cudowny sposób na zamianę żelaza w złoto, czyli nowe reguły ekonomii, których wcześniej nikt nie odkrył przez tysiące lat. Jedną z nich ma być absurdalne przekonanie, że można się zadłużać w nieskończoność. Ekonomia faktycznie nie jest nauką całkowicie ścisłą, bo działa na styku matematyki, psychologii społecznej i indywidualnej. Ludzkie reakcje na bodźce ekonomiczne były i są wciąż badane. Podważano na przykład przekonanie o racjonalności konsumentów. Są jednak reguły, których nie da się oszukać i które się nie zmieniły. Długu nie da się powiększać bez końca, a inflacja ma niszczący wpływ na gospodarkę.

Sięgnijmy teraz do tej książki Hazlitta, do której – nie wspominając o niej samej – ewidentnie nawiązywał Woś. W rozdziale „Inflacja a bezrobocie” Hazlitt rozprawia się z przekonaniem, że istnieje jakaś zasadnicza zależność pomiędzy inflacją a bezrobociem – a to jest argument, którego dzisiaj bardzo chętnie używają przedstawiciele rządu, tłumacząc, dlaczego w kwestii walki z inflacją nie będą działać jak „zły Tusk”, co miałoby doprowadzić właśnie do wzrostu bezrobocia. Hazlitt w „Inflacji – wrogu publicznym numer 1” przedstawia zestawienie poziomu bezrobocia w USA z poziomem inflacji konsumenckiej w latach 1948-75, jasno pokazując, że zależność nie istnieje. Inflacja może być wysoka przy wysokim bezrobociu i może spadać przy jego spadku. Hazlitt przywołuje również doświadczenie innych państw, prowadzące do identycznego wniosku: Niemiec, Japonii, Włoch.

Ale jest jeszcze jeden bardzo ważny, a kompletnie niedostrzegany aspekt inflacji, któremu Hazlitt poświęcił cały rozdział swojej książki, zatytułowany „Inflacja a moralność”. Autor wskazuje na dramatyczne skutki społeczne tego zjawiska: porzucenie oszczędzania, skłonność do zadłużania się, aby potem spłacać długi pieniądzem tracącym na wartości, napięcia prowadzące w końcu do społecznego wybuchu, spowodowane nierównomiernym wpływem inflacji na poszczególne grupy społeczne (co widzimy dzisiaj także w Polsce). Tu pozwolę sobie oddać po prostu głos Hazlittowi, który w pierwszym przykładzie druzgocącego wpływu tego zjawiska na porządek społeczny opisuje skutki francuskiej inflacji asygnatowej z lat 1790-96 (czyli częściowo z okresu rewolucyjnego tumultu):

Rosnące ceny i spadająca gwałtownie wartość pieniężna oszczędności doprowadziły w początkowym stadium do zaniku oszczędzania. Towarzyszył mu chorobliwy wzrost spekulacji i hazardu. Roiło się od pośredników. Coraz więcej ludzi dostrzegało korzyści z zaciągania kredytu, który spłacano pieniądzem tracącym na wartości. Klasa dłużników rosła, popierając tendencje inflacyjne. Robotnicy, przekonując się, że za swoje ciężko zarobione pieniądze mogą kupić coraz mniej, a jednocześnie wiedząc, jak dobrze żyje się spekulantom i hazardzistom, stracili zainteresowanie normalną praca. Ulatnianie się dochodów i oszczędności, zwłaszcza w klasach średniej i niskiej, a także gwałtowne bogacenie się spekulantów, ostentacyjnie manifestujących swoje bogactwo, prowadziło do rosnących resentymentów i niepokoi. Mnożył się cynizm i korupcja. Nawet Mirabeau, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej ryzykował więzieniem, a nawet śmiercią, próbując ustanowić rząd konstytucyjny, zaczął przyjmować w tajemnicy potężne łapówki. Szerząca się korupcja prowadziła do braku zaufania, a także utraty wiary w patriotyzm i męstwo.

Politycy odpowiedzialni za inflację szukali kozła ofiarnego, którym – podobnie wtedy, jak i dzisiaj – byli nie tylko spekulanci, lecz także zmuszeni do podnoszenia cen handlarze. W rezultacie, 28 lutego 1793 roku, o ósmej wieczorem, zamaskowany motłoch rozpoczął plądrowanie paryskich sklepów i magazynów. Początkowo żądali tylko chleba; wkrótce jęli się także domagać kawy, ryżu i cukru, w końcu kradli wszystko, co im wpadło w ręce. Splądrowano setki takich miejsc. Gwałt trwał sześć godzin. W końcu zaprowadzono porządek. Odbyło się to dzięki wypłaceniu tłumowi „zasiłku” o wartości siedmiu milionów franków.

Obrońcy „nowej ekonomii”, czyli zwolennicy ekonomicznej alchemii, są całkowicie ślepi na takie właśnie skutki zjawisk ekonomicznych – uderzające w podstawy społecznego ładu. Zagrożenie dla tych podstaw widzą jedynie w trzymaniu się klasycznych reguł ekonomicznych; nigdy w podążaniu za modnymi teoriami pikettystów.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka