Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
388
BLOG

Kosowo nie jest czarno-białe

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 44

Wszystko wskazuje na to, że jutro Kosowo ogłosi niepodległość. Mało kto zastanawia się już dzisiaj nad genezą konfliktu o tę prowincję Serbii, zamieszkaną w większości przez Albańczyków. Może jednak warto sięgnąć do spraw sprzed 10 lat, ponieważ bardzo możliwe, że jednostronna deklaracja niepodległości wywoła napięcia, jakich już dawno na Bałkanach nie było. Dla wielu Serbów - mimo zwycięstwa w wyborach prezydenckich prozachodniego Tadicia - oderwanie Kosowa od Serbii to dramat i poniżenie takie samo, jakim dla nas byłoby oderwanie od Polski Śląska albo Pomorza.

Jak to wygląda z punktu widzenia prawa międzynarodowego? Jednym z kryteriów istnienia państwowości jest uznanie międzynarodowe. Jeśli dokona go wystarczająco wiele państw, można uznać, że państwo istnieje - zakładając oczywiście, że spełnione są pozostałe kryteria. Na tej zasadzie trudno uznać za państwo uznawany jedynie przez Turcję północny Cypr, ale jeśli Kosowo zostanie uznane przez państwa europejskie i USA, a przez Rosję i Chiny - nie, sytuacja będzie bardzo kontrowersyjna, bo w sferze międzynarodowego uznania będziemy mieć mniej więcej równowagę.

Sprawa, nawet gdy patrzeć na nią tylko z dzisiejszego punktu widzenia, jest bardzo niejednoznaczna i skomplikowana. Z jednej strony mamy suwerenne państwo, którego częścią Kosowo formalnie pozostaje. Ugoda z Rambouillet, kończąca kosowską operację NATO, bardzo mgliście mówiło o tym, że decyzje, dotyczące statusu Kosowa, zostaną podjęte w przyszłości. Nie wspominała ani słowem o niepodległości. Oczywiście nie po raz pierwszy zdarzyłoby się, że jakieś terytorium ogłaszałoby secesję pod wpływem woli swoich mieszkańców i z powodu składu etnicznego. Takich przykładów mamy mnóstwo - by wspomnieć tylko Pakistan czy bardziej współcześnie Timor Wschodni, a na Bałkanach - Czarnogóra (choć ten ostatni przypadek nie jest typowy - chodziło tam o rozpad federacji, a nie secesję z jednolitego państwa). Jednak każde takie wydarzenie pozostaje kontrowersyjne. W tym wypadku jest takie szczególnie, ponieważ - inaczej niż np. w przypadku Timoru Wschodniego - kraj, od którego terytorium chce się oderwać, nie wyraża na to zgody, a secesja odbyłaby się przy podzielonej opinii międzynarodowej i nie bez udziału zewnętrznych nacisków.

Pytanie, jakie postawił w związku z tym Władimir Putin - czemu właściwie nie wesprzeć starań separatystów baskijskich - jest nieco bałamutne, bo Hiszpania to jednak nie Serbia, ale przecież nie całkiem pozbawione sensu.

Kiedy patrzy się dzisiaj na kosowskiego premiera, Hasima Thaci, ubranego w elegancki garnitur, łatwo zapomnieć, że był politycznym przywódcą UČK, Armii Wyzwolenia Kosowa, organizacji posługującej się metodami terrorystycznymi. Tak nazywał ją w 1998 roku specjalny wysłannik USA na Bałkany Robert Gelbard. Tak też była nazywana w rezolucjach ONZ z tamtego okresu. UČK prowadziła niezwykle agresywne działania przeciwko mieszkającym w Kosowie Serbom, utrzymując się ze szmuglu, handlu narkotykami i bronią. Dziś jej lider ma być premierem rządu nowo powstającego państwa, podczas gdy jego miejsce powinno być raczej na ławie oskarżonych przed jakimś międzynarodowym trybunałem. Jakie to będzie państwo? Pewnie mniej więcej takie, jaka byłaby Polska, gdyby premierem został jakiś lider gangu wołomińskiego.

Medialny odbiór sprawy Kosowa mnie nie dziwi. Zachodnia opinia publiczna już dawno temu dostała i przyswoiła sobie czarno-biały obraz bałkańskiego konfliktu: źli Serbowie kontra biedni bośniaccy muzułmanie i szlachetni Chorwaci. O trwałość takiego spojrzenia do dzisiaj dba nawiedzona prokurator del Ponte, której całkiem słusznie zarzuca się, że ściganiu Serbów, winnych zbrodni wojennych, poświęca nieporównanie więcej energii niż ściganiu zbrodniarzy z pozostałych dwóch nacji.

Takie podejście to oczywiście bzdura, ale dobrze utrwalona. Symbolem bestialstwa bałkańskiej wojny stała się Srebrenica i nikt już nie pamięta o równie okrutnych masakrach, jakie Serbom urządzali Chorwaci na spółkę z muzułmanami. Tam żadna ze stron nie była święta i żadna nie była godna bezwarunkowego poparcia. Obecne podejście do sprawy Kosowa to po prostu kontynuacja tamtych mitów. Znów mamy złych Serbów i biednych, ciemiężonych, szlachetnych Albańczyków. To przekonanie utrwalił jeszcze nie dokończony - a szkoda! - proces Miloszevicia.

Dobrych kilka lat temu, pracując w Instytucie Studiów Politycznych PAN, napisałem w „Studiach Politycznych", piśmie ISP, obszerny tekst zatytułowany „Wojna o Kosowo - spojrzenie sceptyczne. Dlaczego Zachód zrezygnował z równowagi wobec stron konfliktu". Przeanalizowałem wiele dokumentów i relacji z okresu przed wybuchem wojny, poczytałem trochę wspomnień osób, zaangażowanych w działania dyplomatyczne, przekopałem archiwum niusów BBC i doszedłem do wniosku, że do pewnego momentu ani Ameryka, ani Europa nie paliły się do zajmowania jednoznacznego stanowiska. Miały świadomość, że byłoby to bezzasadne, ponieważ w tym konflikcie nie przeważały racje żadnej ze stron. Belgrad owszem, prowadził działania przeciwko Albańczykom, ale były one w zdecydowanej większości konsekwencją prowokacji, jakich regularnie dopuszczała się UČK. I to właśnie albańscy liderzy tak sprytnie grali na sentymentach zachodniej opinii publicznej, że w końcu zmusili Zachód do stanięcia po jednej ze stron. Pośrednio wymusili to także Serbowie, obierając ponownie za swojego protektora Moskwę, tak więc mieliśmy do czynienia również z globalną grą interesów.

Sięgam dzisiaj do mojego tekstu sprzed lat i, porównując zawarte w nim informacje z powszechnym odbiorem medialnym, nadziwić się nie mogę, do jakiego stopnia plastikowy i spaczony może być obraz takiego konfliktu. Poniżej pozwalam sobie wkleić kilka cytatów (bez przypisów) z mojego bardzo obszernego artykułu (UČK występuje tu pod skrótem AWK).

 

W okresie poprzedzającym rozpoczęcie działań zbrojnych stopniowo zmieniało się stanowisko Zachodu. Z początku zachowywał on równowagę wobec stron konfliktu, z czasem skłaniając się jednak ku coraz wyraźniejszemu poparciu dla jednej ze stron.

Ten mechanizm szczegółowo opisuje Timothy W. Crawford w swojej pracy Pivotal Deterrence and the Kosovo War: Why the Holbrooke Agreement Failed. Warto tutaj przytoczyć argumentację autora. Crawford stwierdza mianowicie, że NATO spełniało rolę „sworznia" czy też „trzpienia" (pivot) [...].

Koncepcję pivotal deterrence można uznać za autorski pomysł analityka Brookings Institution. Jednak w gruncie rzeczy Crawford opisuje po prostu, jak jedna ze stron konfliktu przeciągnęła NATO na swoją stronę. Innymi słowy - aktor, który swoje moralne prawo do interwencji uzasadniał bezinteresownością i polityczną bezstronnością wobec racji stron konfliktu (umownie nazwijmy go rozjemcą), sam stał się stroną w sporze.

Jak pisze Crawford - „NATO próbowało powstrzymać zarówno Serbów, jak i AWK (Armię Wyzwolenia Kosowa) przed eskalacją i popchnąć obie strony ku kompromisowemu rozwiązaniu. Patrząc z tej perspektywy, istnieje zasadniczy, jakkolwiek często pomijany powód, dla którego dążenie NATO, by zapobiec wojnie, zawiodło. Ten powód jest następujący: choć sytuacja strategiczna ograniczała możliwości stosowania odstraszania wobec AWK, to jednak Sojusz nie podjął możliwych do przeprowadzenia (feasible) działań na rzecz powstrzymania Armii Wyzwolenia Kosowa, zwłaszcza w końcu 1998 r., gdy zwiększył nacisk na Belgrad [podkr. - Ł.W.]". Innymi słowy - Sojusz nie zastosował dostatecznie wiarygodnej groźby pozostawienia albańskich bojowników samym sobie. W tym konflikcie bowiem zachowanie równowagi w relacjach pomiędzy rozjemcą a stronami sporu polegało na tym, że wobec Belgradu należało stosować wiarygodną groźbę użycia siły, wobec Albańczyków zaś - wiarygodną groźbę rezygnacji z wszelkiej interwencji, także dyplomatycznej.

[...]

To właśnie aktywność AWK i postępująca radykalizacja nastrojów spowodowały intensyfikację działań serbskiej policji federalnej, Armii Jugosłowiańskiej oraz jednostek funkcjonujących w ramach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Republiki Serbskiej. Między tymi jednostkami i AWK toczyła się nieustająca wojna podjazdowa, a nierzadko dochodziło do otwartych bitew. Według relacji Albańczyków oraz raportów organizacji takich jak Amnesty International notorycznie napastowano przy tym ludność cywilną, którą bito, zastraszano i zmuszano do opuszczania domów; w więzieniach stosowano tortury, częste były nie wyjaśnione zaginięcia oraz nadużycia w trakcie postępowań sądowych, przy czym nierzadko ofiarami tych nadużyć padały osoby nie mające nic wspólnego z albańskimi radykałami. Z kolei AWK przyznawała się do zamachów na Serbów - nie tylko funkcjonariuszy i żołnierzy - co również potwierdzają raporty AI, mówiące o takich poczynaniach jak porywanie ludzi, którzy następnie „zaginęli", pobicia czy zastraszanie. W ten sposób nakręcała się spirala etnicznej nienawiści.

[...]

Tymczasem NATO stanowczo zaprzeczało, iż włączenie się w kosowski konflikt ma na celu lub w ogóle może doprowadzić do oddzielenia Kosowa od Jugosławii. Mimo to Zachód nie był w stanie uniknąć sytuacji, gdy jego bliskość wobec sprawy albańskich radykałów stawała się widoczna - choćby wbrew zamierzeniom. Tak było np. gdy upublicznione zostało zdjęcie amerykańskiego wysłannika do Kosowa Richarda Holbrooke'a z albańskimi bojownikami. Holbrooke trzymał na kolanach kałasznikowa jednego z Albańczyków - siedzącego obok umundurowanego członka AWK. To zdjęcie podważyło wiarygodność i przekonanie o bezstronności waszyngtońskiego mediatora, a późniejsze wyjaśnienia samych Albańczyków wskazują, że - wbrew przekonaniu samego Holbrooke'a - sytuacja została sprytnie zaaranżowana.

[...]

17 listopada [1998 r.] rzecznik amerykańskiego Departamentu Stanu poinformował, że ambasador USA w Macedonii Christopher Hill zażądał od AWK „zmniejszenia agresywnej obecności na drogach", ostrzegając, że nieprzestrzeganie przez bojowników rozejmu i dalsze prowokacje wpłyną negatywnie na wsparcie dla nich ze strony Zachodu. 21 listopada amerykańska sekretarz stanu Madeleine Albright apelowała do albańskich separatystów, by powstrzymali się od „odwetu" oraz „działań zastraszających". Jeden z dowódców AWK, Agim Çeku, kilkanaście miesięcy później stwierdził wprost: „Zawieszenie broni było dla nas bardzo pożyteczne, pozwoliło nam się zorganizować, zebrać siły i wzmocnić się".

W oświadczeniu z 8 grudnia NAC [North Atlantic Council] stwierdzała, że ani rząd serbski, ani kosowscy Albańczycy nie podporządkowali się w pełni odpowiednim rezolucjom ONZ. Winą za narastające napięcie w prowincji obarczono obie strony, od Albańczyków żądając zaprzestania prowokacji, od Serbów zaś - zmniejszenia liczby oraz widoczności jednostek paramilitarnych oraz powstrzymania się od agresywnych zachowań. Generał Klaus Naumann, ówczesny przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO, wspominał rok po zakończeniu operacji, że szef KVM [Kosovo Verification Mission] amb. William Walker informował pod koniec 1998 r. Radę Północnoatlantycką, iż winę za większość naruszeń zawieszenia broni ponosi AWK.

[...]

Na początku 1999 r. AWK prowadziło kampanię prowokacji. 9 stycznia obserwatorzy OBWE, rozmieszczeni w ramach KVM, wydali oświadczenie, w którym chwalili serbską armię za okazywaną wstrzemięźliwość, potępiając jednocześnie „nieodpowiedzialne działania" bojowników z Armii Wyzwolenia Kosowa.

Te „nieodpowiedzialne działania" - ataki na serbskich żołnierzy i policjantów, mordowanie Albańczyków oskarżanych o współpracę z Serbami oraz tzw. agresywne patrolowanie głównych dróg na obszarach opuszczonych przez siły serbskie - odniosły wreszcie skutek, doprowadzając do odpowiedzi ze strony Belgradu i wznowienia walk (podczas których zostało zresztą rannych dwóch członków KVM, zdaniem szefa misji Williama Walkera - nieprzypadkowo; choć Walker nie oskarżył oficjalnie żadnej ze stron, to jednak winni byli najprawdopodobniej Albańczycy, członkowie misji jechali bowiem z konwojem serbskiej policji przez terytorium opanowane przez AWK).

 

Dalszym ciągiem, następstwem nieudanych negocjacji pokojowych, w trakcie których Zachód postawił Serbom warunki, równające się w zasadzie zgodzie na okupację całego terytorium Jugosławii (przypominam, że wówczas jeszcze istniejącej pod tą nazwą) była operacja Allied Force i kapitulacja Belgradu po 78 dniach nalotów. Sama operacja nazywana była w Waszyngtonie „wojną Madeleine [Albright]" i miała stanowić pokaz skutecznej interwencji z idealistycznych pobudek. Z perspektywy czasu widać, że pomysły demokratki Albright nie były tak znowu różne od pomysłów neokonsów, planujących „wyzwolenie" Iraku.

Podsumowując: gdy Kosowo ogłosi jutro niepodległość, warto trochę zniuansować swoje spojrzenie i nie ulegać czarno-białej wizji świata. I mieć nadzieję, że etatowi obrońcy praw człowieka będą się teraz uważnie przyglądać losowi, jaki spotka w albańskim państwie serbskich niedobitków.

Zobaczymy, jak Europa poradzi sobie z nowo utworzonym na kontynencie państwem przemytników.

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj44 Obserwuj notkę

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (44)

Inne tematy w dziale Polityka