„Dziennik" pisze o planach zmiany listy lektur i odejściu od nakazu czytania wielu z nich w całości. W liceum mają na przykład zniknąć „Quo vadis?" czy „Potop", a Gombrowicz ma być we fragmentach. Jakoś połączył mi się ten tekst z artykułem w najnowszym „Przekroju" o smutnym losie i poczynaniach gimnazjalistów.
Coraz bardziej przeraża mnie wyzwanie, jakie czeka mnie za kilkanaście lat, gdy moja córka trafi do gimnazjum. Z rozrzewnieniem wspominam czasy mojej edukacji, jeszcze przed poronioną reformą Handkego i jakby w ogóle w innej rzeczywistości (podstawówkę skończyłem równo z końcem Peerelu; tak się pięknie złożyło, że początek nowej Polski dla mnie był początkiem szkoły średniej). Wiem - wiele można zarzucić naturalnej ludzkiej tendencji do idealizowania tak zwanych dawnych czasów, jednak ja staram się myśleć o faktach, a te są bezsprzeczne.
W liceum trafiłem na czasy fascynacji nowo uzyskaną dowolnością w tworzeniu programów edukacyjnych. Wtedy nazywało się to klasami autorskimi - program wymyślał i modyfikował wychowawca. Ja byłem w klasie prawno-językowej. Z prawa było tam niewiele, natomiast inne zmiany w stosunku do oficjalnego programu do dziś sobie chwalę. Klasa była wybitnie humanistyczna: po pięć godzin polskiego i dwóch języków obcych przez całe cztery lata, poszerzona historia, przedmioty ścisłe w większości kończyły się na drugiej klasie (z matematyką włącznie, czego nigdy dotąd nie żałowałem). Dodatkowo przez półtora roku była łacina. Gdybym z dzisiejszej perspektywy mógł coś jeszcze zmienić, dołożyłbym geografii, całkiem inaczej poprowadził plastykę i muzykę (które, zdaje się, były i tak tylko w pierwszej klasie), łacinę wprowadził na całe cztery lata.
Moja szkoła z pewnością należała do najlepszych w Łodzi, więc być może obraz, jaki z niej wyniosłem jest nieco spaczony. Jednak nasze ówczesne wybryki, nawet podczas wyjazdów, a co dopiero w samej szkole, jawią mi się jako niewinne zabawy w porównaniu z tym, o czym co tydzień czytam i słyszę.
Wiele razy pisałem już o mojej ówczesnej znakomitej polonistce: inteligentnej, doświadczonej, bywało, że zjadliwej i złośliwej, ale nigdy nie przekraczającej granic. Gdy spotykam dzisiaj moich szkolnych kolegów, nawet ci, których najczęściej sztorcowała, mówią o niej z szacunkiem. Ciekaw jestem, jak ona zareagowałaby na wiadomość o pomysłach pani Hall dotyczących lektur i w ogóle na cały nowy system egzaminacyjny, który zmienia szkołę w zakład przygotowywania do testów. Przypuszczam, że po prostu poszłaby na emeryturę.
Dzisiaj pomysł ograniczania wymogów dotyczących lektur uzasadniany jest tym, że należy skończyć z fikcją, bo uczniowie i tak ich nie czytają. To tak, jakby stwierdzić, że trzeba zlikwidować karę więzienia za kradzież, bo złodzieje i tak kradną. Inna sprawa, że atmosfera szkoły jest całkiem inna. W mojej klasie istniało coś takiego jak snobizm na czytanie. Moje romantycznie nastawione koleżanki popisywały się kolejnymi przeczytanymi książkami Stachury, inne zaczytywały się w Witkacym, mój przyjaciel pochłaniał historyczne dzieła Manteuffla, inny kolega ścigał się ze mną w lekturze Kafki i Gombrowicza. Mniej więcej połowa klasy miała przeczytane dużo więcej niż kanon obowiązkowych lektur. A nie była to klasa złożona z ulizanych prymusów. Czytać było po prostu modnie.
Gdy czytam i słucham o ekscesach w dzisiejszej szkole, zastanawiam się, co jest skutkiem, a co przyczyną. Na ile zmiana sposobu nauczania wynika z innych okoliczności, a na ile te okoliczności są skutkiem zmiany sposobu nauczania. Istnieje tu pewnie sprzężenie zwrotne.
Już w swoich czasach licealnych słyszałem narzekania, że polska szkoła nie uczy samodzielnego myślenia, tylko każe wkuwać formułki. Raz, że nie była to prawda, a może raczej - w większości zależało to od nauczyciela. Dwa, że mało co irytuje mnie równie mocno co to właśnie wiecznie powtarzane narzekanie. Faktem jest bowiem, że podstawą wykształcenia i umiejętności orientowania się w świecie musi być pewien zasób konkretnej, faktograficznej wiedzy, siatka odniesień. Tak jak podstawą dla humanisty powinna być choćby najbardziej elementarna znajomość łaciny (do dziś bardzo żałuję, że miałem jej tylko półtora roku). Owszem, nikt nie musi znać na pamięć dat wszystkich bitew, jakie toczyła I Rzeczpospolita, ale musi jednak wiedzieć, że potopu szwedzkiego należy szukać w XVII wieku. Nie trzeba znać na pamięć życiorysu Michała Anioła albo Caravaggia, ale trzeba wiedzieć, w jakich okresach ich szukać i gdzie żyli. Dobrze też nie otwierać gęby na oścież na dźwięk choćby kilkunastu kluczowych dla polskiej i światowej literatury cytatów. Bez siatki odniesień nie da się nawet skutecznie wyszukiwać informacji w Internecie.
Tymczasem wygląda na to, że całą tę edukacyjną pracę nad swoją córką będę kiedyś musiał wykonać sam. W wyniku odejścia od opisowej matury z polskiego, nastolatki nie muszą już umieć logicznie i poprawnie pisać. W teście z polskiego czy historii mogą nawet pisać kompletne bzdury, a i tak dostaną punkty, jeśli przypadkiem wpasują się w słynny klucz. Pomysł, aby ominąć w kanonie lektur „Quo vadis" lub czytać jedynie fragmenty „Ferdydurki" jest po prostu barbarzyński. Szkoła zacznie wypuszczać takich niedokształconych, prymitywnych barbarzyńców analfabetów i zdaje się, że zachowanie uczniów właśnie się do tego poziomu dostosowuje.
Jasna sprawa - zbyt wielkim uproszczeniem byłoby twierdzić, że przemoc w szkole bierze się stąd, że nie uczy się już łaciny i greki. Jednak jakieś iunctim tu istnieje.
Jako konserwatysta, jestem zwolennikiem poprawiania raczej niż burzenia i rewolucyjnych zmian. Mam wrażenie, że wielka reforma oświaty, zapoczątkowana za rządów AWS nieszczęsnym wprowadzeniem gimnazjów, grzeszyła właśnie rewolucyjnym zapałem. (Zresztą, proszę sięgnąć do „Przekroju", Mirosław Handke do dziś nie umie właściwie uzasadnić potrzeby istnienia gimnazjów. W ramce obok tekstu nie odpowiada na pytanie, po co właściwie są potrzebne, ale mówi o tym, że nie należy ich likwidować.) System można było korygować, ale nie należało go przewracać do góry nogami. Przykładem niech będzie dążenie do obiektywizacji wyników matur. Zamierzenie było słuszne. Wykonanie - idiotyczne, bo wylano dziecko z kąpielą, stawiając na odmóżdżające testy. Z narzekania na odtwórczość polskiej szkoły wyprowadzono wniosek, że na maturze należy postawić ucznia właśnie przed najbardziej odtwórczym zadaniem, jakim jest wkucie na pamięć wiadomości potrzebnych do testu.
Przy okazji - o te sprawy miałbym wielką ochotę spytać panią minister Hall. Niestety, z jakichś powodów umówienie się z nią na wywiad okazuje się trudniejsze niż spotkanie z premierem.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka