Wszystko jasne: kilka lat wysiłków (licząc od powołania Konwentu Europejskiego z Giscardem d'Estaing na czele) na nic: Irlandczycy powiedzieli „nie". W tonie informacji o referendum w Irlandii powtarzała się klisza, że oto niewielka część obywateli UE ma decydować o losie ich wszystkich. Ten fałszywy schemat był niezwykle irytujący.
Każde państwo samo wybierało sposób ratyfikacji traktatu. W praktyce oznaczało to, że wybierał go na ogół parlament, a zatem przedstawiciele danego narodu decydowali, że sprawa nie jest na tyle poważna, żeby oddawać ją w ręce każdego obywatela. I rak postanowiono w każdym kraju członkowskim, włącznie z Polską. W rzeczywistości naczelną rolę grała oczywiście obawa, że obywatele nie przejmą się doniosłością najnowszego dokonania swoich przywódców i traktat odrzucą, jak to się stało z Traktatem Konstytucyjnym w dwóch wydawałoby się najbardziej prounijnych krajach kontynentu. Innymi słowy - mieliśmy do czynienia z modelową obawą elit władzy przed opinią ogółu obywateli o dokonaniach tychże elit.
W Irlandii konstytucja zobowiązuje do przeprowadzenia referendum. I Irlandczycy podjęli decyzję najracjonalniejszą z możliwych. Skoro poddano pod głosowanie dokument niezrozumiały, skomplikowany, niejasny, praktycznie nie do przeczytania w postaci innej niż skonsolidowana, a i w tej niezmiernie trudny, uznali, że nie będą kupować kota w worku. I to by było na tyle, gdy chodzi o bliskość Unii wobec obywateli.
Traktat był przedstawiany jako niezbędny, aby zapewnić funkcjonowanie Unii 29 państw. To oczywiście nieprawda - Unia 29 państw może doskonale funkcjonować na poziomie jaki zapewnia Traktat Nicejski. Tyle że nie będzie mogła wypełniać tych ambitnych celów, jakim miał służyć traktat reformujący, czyli np. realizować skutecznej jednolitej polityki zagranicznej (pytanie, czy byłaby w stanie robić to nawet pod rządami Traktatu Lizbońskiego). Ale czy to źle? To poważne pytanie strategiczne, na które tutaj nie sposób odpowiedzieć. Być może najrozsądniej jest stwierdzić, że są przesłanki, przemawiające za takim ambitnym planem dla UE, ale są też wynikające z niego niebezpieczeństwa.
Z naszego punktu widzenia decyzja Irlandczyków jest na pewno dobra z tego powodu, że upada niekorzystny dla nas system głosowania podwójną większością w wersji tak naprawdę niemieckiej. Joanina niczego tu nie zmieniała, była tylko formą ratowania twarzy po kompromitującej porażce w brukselskich negocjacjach. Zapewniała zresztą możliwość łatwego odwlekania decyzji także naszym potencjalnym oponentom w unijnej grze interesów.
Co będzie dalej? Zbliża się ambitna prezydencja francuska. Być może Paryż spróbuje skierować sprawę na ten sam tor, na jaki swego czasu skierowano Traktat Nicejski, gdy Irlandczycy go odrzucili po raz pierwszy. Poczekano wtedy bodaj dwa lata i następne referendum dało już pozytywny wynik. Tym razem sprawa nie jest jednak tak prosta, bo już sam traktat reformujący był przeróbką Traktatu Konstytucyjnego. Czy kotlet można odgrzać dwukrotnie?
Jeśli zaś - co, jak sądzę, jest bardziej prawdopodobne - rozpoczęłyby się od zera prace nad jakąś kolejną formą traktatu, organizującego na nowo pracę Unii, Polska powinna zadbać o to, by mieć w debacie od razu mocny głos i od razu forsować własną wersję nowego podziału głosów w Radzie UE.
Jedno jest oczywiste: nie można pozwolić na to, żeby francuska prezydencja próbowała w jakiś sposób zmarginalizować Irlandię i przejść nad wynikiem tamtejszego referendum do porządku dziennego. To by bowiem oznaczało, że nad wynikiem każdej suwerennej decyzji każdego członka UE w sprawie, gdzie zgodzić się powinni wszyscy, można przejść do porządku dziennego.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka