Po raz drugi ten Paryż. W ciągu dwóch lat. W zasadzie to nawet w ciągu półtora roku, bo pierwszy raz, na skutek dziwnych okoliczności przyrody, Roland Garros miało miejsce na jesień.
Podobnie jak w środę i czwartek, nie było co zbierać w tym finale. Trzeba sobie powiedzieć jasno. Najwięcej wysiłku kosztowały Igę mecze w środkowej fazie turnieju. Ten z Kovinic i ten z Chinką. Może jeszcze z Pegulą w ćwierćfinale, ale tu Polka zagrała dużo lepiej i nie trzeba się było denerwować. W półfinale i dzisiaj było niemal jak w meczach z Curenko i Riske. Wysoko i z ogromną różnicą klasy. Co nieco dziwi, wziąwszy pod uwagę, że zarówno Kasatkina jak i Gauff do momentu trafienia na Świątek grały naprawdę dobrze. No ale raz, że gra się tak jak przeciwnik pozwala, a dwa, że dały widocznie znać o sobie trudy turnieju.
Już co do samego finału. Ja bardzo lubię Cori Gauff. I jestem przekonany, że wyrośnie z niej wielka gwiazda tenisa. Ma jednak Amerykanka pecha. Tak jak swego czasu miały, powiedzmy, Gabriela Sabatini czy wcześniej Evonne Goolagong, choć ta druga, mimo tego, że Evert, a nawet Navratilova, grały już na dobre, parę szlemów jeszcze ugrała. Gra bowiem Cori, i obawiam się, że to trochę potrwa, w czasach jeszcze lepszej od siebie. I będzie w jej cieniu. Być może przez długie lata. Wróżę Amerykance dużo sukcesów, ale nie w tych turniejach, w których trafi na Igę. Oczywiście. Fibak też wygrał raz z Borgiem czy z Connorsem. Dlatego Coco też może z Igą wygrać. Tym bardziej, ze dzieli ją od Polki znacznie mniej niż Polaka od Borga. Ale, generalnie, wydaje mnie się, ze tych zwycięstw nad Igą to Amerykanka w karierze dużo nie zanotuje. Na razie zanotowała trzecią z rzędu porażkę. W niedzielę, nie po raz pierwszy zresztą, było widać, że Polka ma na młodą Amerykankę zwyczajnie patent. Robiła z nią, tak jak w Miami i wcześniej rok temu w Rzymie (choć tam mniej), co chciała. Gauff była zupełnie bezradna. Niemal jak Kasatkina w półfinale. Potwierdził się fakt, ze im dalej w las, Świątek gra w tym roku w dużych turniejach coraz lepiej. Tak było w Ameryce, tak było w Rzymie (w zeszłym roku zresztą było tam identycznie) i tak było w Paryżu. Byłoby pięknie tę tendencję utrzymać. Z rozszerzeniem na turnieje mniejszej rangi:).
Przy okazji Iga pobiła damski rekord XXI wieku. Do rekordu w kategorii open jeszcze trochę brakuje (Djokovic – 43), ale kto wie jak to będzie wyglądać, na przykład, po Wimbledonie czy nawet w jego trakcie. W każdym razie od dziś rekord wygranych w tym stuleciu z rzędu meczów w I lidze tenisa pań wynosi 35! Dotychczasowy rekord, o czym też już było trąbione, a przypominam to tylko z kronikarskiego obowiązku, był o jedno oczko słabszy i od 2013-go roku należał do młodszej Williams. W hierarchii wszech czasów Polka zrównała się ze starszą z sióstr, Venus, która takim właśnie wynikiem zamknęła wiek XX-ty. Żeby wskoczyć do czołowej piątki wszechczasów, Iga musiałaby wygrać kolejne 20 meczów. Co się przelicza na jakie 4 turnieje, wliczając w to rzeczony Wimbledon z siedmioma meczami. Żeby zrównać się z Martiną Navratilovą, która rankingowi przewodzi, wystarczy Idze wygrać jeszcze drugie 35 spotkań i dołożyć bonus w postaci kolejnych czterech. Więc może się zdarzyć, że Świątek tego rekordu jednak nie pobije. Ale to tak tylko na marginesie, bo to przecież i tak dużej części fanów pewności co do jego pobicia przez Polkę nie pozbawi. Ja takiej pewności w żadnym wypadku jeszcze nie mam, ale jeśli nie przerwie passy do końca Wimbledonu, to też zacznę odliczanie. Ciche, w kącie, nic o tym nikomu nie mówiąc, ale jednak. Na razie wyluzujmy i dajmy dziewczynie chwilę odpocząć. Chyba jej się należy, no nie?
W poniedziałek WTA zaktualizuje oba rankingi. Trochę zmian się kroi. I to nie najmniej istotnych. Ale poczekajmy do oficjalnego ich ogłoszenia. Wtedy będzie się można wszystkiemu dokładnie przyjrzeć i do wszystkiego odnieść. Tymczasem proponuję delektować się tym, czym uraczyła nas dzisiaj panna Iga. Mało jest takich momentów w polskim sporcie. W polskim tenisie nie mieliśmy ich jeszcze nigdy. Szósty z rzędu wygrany turniej WTA (ostatnio taki numer wycięła rywalkom Belgijka Justine Henin prawie 15 lat temu) i wisienka na torcie w postaci Wielkiego Szlema.
Zawsze, jako kibic, byłem pazerny i egoistycznie nastawiony. Chciałem, żeby cały czas wygrywali ci, którym kibicuję ja. I dalej taki jestem. Dlatego wcale nie uważam, że trzeba tę serię koniecznie kończyć. Niech trwa na wieki wieków amen. A przynajmniej póki może. A jak ją ktoś w końcu przerwie, to… zostanie bohaterką. Kto wie czy nie okaże się, że na tamten moment, dla mediów, większą od Igi:). Media takie są. The show must go on. Do tego czasu może jednak upłynąć w mojej Odrze, i nie tylko, jeszcze sporo wody, jak sądzę. Co, moim skromnym zdaniem, nas Polaków martwić specjalnie nie powinno. Niech się martwią różni inni. My, póki mamy sposobność, świętujmy. Żywcem jest co.